Niema z kim się bawić. Możnaby siąść przy fortepianie, w klawisze postukać, ale znów mama się obudzi. Niewiadomo co robić.
— Aha! już wiem — pomyślała dziewczynka. Kwiatki podleję. Schną i więdną, że aż przykro patrzeć. Przyniosę wody i wszystkie popodlewam. Dziadzio mówił, że lepiej wieczorem, może jednak nie spostrzeże, a kwiatki przecież mówić nie potrafią, to mu nie powiedzą. Napiją się, więc nawet będą rade.
Z tą myślą pobiegła do kuchni. Zastała Margieskę jak zwykle przy robocie, ale czegoś zafrasowaną i gderliwą.
— Dalibóg, dziś nie zdążę! — mówiła do dziewczyny, skrobiącej ziemniaki. — Ze swoim skaleczonym paluszyskiem rób co chcesz, pomódz mi musisz. Jak? wszystko mi jedno. Toć powiędną i zmarnieją, a nasz pan osobliwie ten drobiazg lubi.
Na stole kuchennym leżały porzeczki czerwone i białe; gospodyni dłubała coś koło nich, gderząc w dalszym ciągu:
— Zmudne? — mówisz — to i co? Skoro trzeba, to trzeba. Dla mnie tam nie zmudne, jeno że czasu nie mam. Do obiadu wziąć się muszę, a to rzucić.
Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/62
Ta strona została skorygowana.