Strona:Karolina Szaniawska - Dobrodziej mimo woli.djvu/4

Ta strona została skorygowana.

Wygnał go pan, grożąc; chłopcy mieli łzy w oczach, pani była smutna, nikt wszakże za Hulajem nie przemówił. Noc tpędził na podwórku, błąkał się i szczekał; urazy nie pomny, rad wrócić w każdej chwili, na pierwsze wezwanie. Głodny i zziębnięty, rano, gdy chcieli przed nim uciec, gonił ich; dopędził. Gonił jeszcze, gdy siedli do jakiegoś olbrzymiego pudła, gdy świst się rozległ i poszły w górę kłęby dymu. Biegł całą siłą nóg młodych i rączych — gnał jak wicher, dopóki tchu starczyło...
Przygarniali go źli i dobrzy, maltretowany był i bity, pieszczony i przyuczany do polowań; uciekał jednak zawsze, ilekroć trafiła się sposobność; dręczyła go tęsknota, a ludzi nowych miał w pogardzie.
Wycierpiał naówczas dużo biedny Hulaj.
Kto wie, czy nie odżyły mu dziś w pamięci te wszystkie niedole? czy nie porównywa dawnych panów, których potrosze zapomniał, z nowym, którego kocha i o którego się obawia?
Gdyby zaś miał także na względzie swoje własne dobro, nie bierzmy za złe psu. Czyż jedynie człowiekowi, wolno być samolubem! Ma prawo do tego i Hulaj — więc jeśli się troszczy o kąt dla siebie i chleb — jest zupełnie w porządku. Nie bez trudu przywykł do nowych warunków, ale skoro przywykł on, Hulaj, przestrzeni rozległych, zamknięty niby w klatce — skoro przywykł i nieźle się czuje, wolałby już tak pozostać, lecz wystraszony wzrok Hulaja zdradza tyle najszczerszej miłości, że dość nań spojrzeć, by uwierzyć, iż pewniejszego przyjaciela można długo szukać, a nigdy nie znaleźć.

(D. c. n.)