Strona:Karolina Szaniawska - Dobrodziej mimo woli.djvu/6

Ta strona została skorygowana.

wszy jest inaczej. Nie wyszli wcale, duszą się w mieszkaniu; pan siedzi skulony, jakby przemarzł, a słońce praży ogniem. Dopókiż tak będzie?...
To samo pytanie staje w myśli pana Włodzimierza i budzi go z letargu.
— Zawsze! woła na głos.
Hulaj, który tego słowa nie rozumie, nie wie jak ma się zachować; jednocześnie uszczęśliwia go zaczepka, a trworzy ostry ton. Polizał rękę pańską — nic... Po chwili westchnienie głębokie:
— Nigdy!...
Hulaj i tego nie rozumie. Wyłby, gdyby śmiał, tak go sytuacja niejasna wyprowadza z równowagi.
Ziarnecki ma łzy w oczach; cały się trzęsie — łka. Hulaj przypada mu do rąk, do szyi, do twarzy; skomli, piszczy, pociesza i współczuje.
Zrozumiał: ten człowiek cierpi... Kocha go jeszcze bardziej i na wszelki możliwy dla siebie sposób miłość swą objawia. Brak mu słów, ale jego dobre oczy mówią. Ale pan tego nie widzi. Pan Włodzimierz jest bardzo nieszczęśliwy; jest znękany, zabity.
— Nigdy już...
— Zawsze już...
Te okrutne słowa — katy mózg mu przewiercają.
Zawsze od dzisiaj czeka go dzień bezcelowy — dzień, z którym nie wie co zrobić. Nigdy już na swoim fotelu przy stole swoim nie zasiądzie w biurze... Otrzymał dymisję!
— Zawsze już!... Nigdy już!...
Po czterdziestu latach, nie tyle wypracowanych ile wysiedzianych w instytucji kredytowej, pan Włodzimierz czuje się pisklęciem, wyrzuconem z gniazda, w którem powinien był tkwić do śmierci. Wydalono