cząt, ubogo lecz porządnie ubranych, szyło przy dużym stole, były tam także pensyonarki klas wyższych i panna Zofia, nauczycielka. Pod oknem, na ławeczce, siedziały osóbki mało co starsze od malców, śpiewających odę na cześć igły i pruły jakąś suknię.
W przyległym pokoju, tuż u drzwi otwartych, poważna jejmość w okularach przykładała formy z papieru i upinała szpileczkami na materyale mundurkowym. Ujrzawszy Leonkę, wyprostowała się jak struna, ujęła końcami palców spódnicę powyżej kolan i dygnęła niziutko.
— Moje uszanowanie jasnej hrabiance, padam do nóżek!
Ludka rzuciła na towarzyszkę wzrok zdumiony i jejmości w okularach przyglądała się ciekawie.
— To nic — rzekła młoda nauczycielka, zniżając głos do szeptu — nie bój się! Ma biedactwo lekki obłęd, ale jest nieszkodliwa. Zna krój bielizny i sukien, uczy wybornie, tylko czasem...
— Oho! — zaśmiała się jejmość w okularach — już tam jaśnie panienka o Bochińskiej mówi. Rozumiem, rozumiem!.. Po ustach widzę, choć nie dosłyszę ztąd. Proszę nie wierzyć, obca damo! Wszak nie powiedziałam nic głupiego, z przeproszeniem pańskiem. Jaki pasuje tytuł, taki dawać będę zawsze. Takie moje psie prawo, i koniec! Jaśnie hrabianka, bo jaśnie... Co komu, to komu!...
— Przestańcie!... — rzekła Leonka.
— Nie wolno gadać? Źle, że mówię? Czemu nie mają wiedzieć prawdy! Może nie jedna koza przed jaśnie panienką nos zadziera, pyszni się... Kto nie wie, myśli tak albo owak, ja wiem na pewno, bo służyłam przez lat dwadzieścia u jaśnie pani za pannę. Za pannę, jak Boga kocham!.. Dziś w zwyczaju tego nie masz, bo dzisiaj niema jaśnie panów. A twoje państwo gdzie, kwiatku złoty? Na taką fortunę, na krocie, poterasz się, Boże odpuść, pomiędzy hołotą. Widząc gniew na licach Leonki, uderzyła się dłonią w usta.
— Już nic nie mówię, nic!
— Czy wszystkie sukienki są skrojone? — zaczęła Leonka, usiłując przerwać bieg myśli starej.
— Od „jagódek“ wszystkie, proszę jaśnie pani — rzekła kobieta przytomnie już teraz. — Pięć było trochę przyniszczonych, dwadzieścia w bardzo dobrym stanie, zaś od trzydziestu i sześciu tylko rękawy na nic. Dziewuchy prują tam ostatnią, do pralni pójdzie.
— Dobrze, dobrze. Tylko robotnic jakoś mało.
— A juści że mało. Ewka słaba, w szpitaliku leży, Kostka nie przychodzi całe trzy dni, bo wesele u nich; Marynka postrzelona, niech ją tam!...
Dygnęła niziutko i zaczęła dopasowywać oddzielne części stanika, Leonka patrzyła przed siebie w milczeniu. Wzrok jej poważniał, otworzyła usta, jak gdyby na nich drgało jakieś słowo, które powinna tej kobiecie zostawić. Nie wyrzekła go wszakże i, powoli, z opuszczonemi rękami, cofnęła się ku drzwiom.
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.
(Dalszy ciąg nastąpi).