mo wielu najpiękniejszych zalet, nie umiała pozyskać twojej sympatyi — co jednak powiesz przeciwko pannie Zofii, pannie Helenie, pannie Florze, pannie Stefanii?
Dziewczynka zarumieniła się po same czoło — wzrok jej błysnął gniewem.
— Skarżyły się! — krzyknęła z dziką niemal gwałtownością.
— Broń Boże! Cierpiały biedaczki — dopiero gdy ostatnia powiedziała mi smutną prawdę, domyślam się, ile ten kawałek chleba, zdobyty w moim domu, kosztował je łez i upokorzeń.
— Ojcze!
— Tak, córko, byłaś dla nich twardym chlebem i gorzkim.
— Więc za karę wysłaną będę tam — tu głos dziewczynki się załamał — wyrzuconą z domu i z serca.
— Nie za karę, tylko abyś się nauczyła żyć z ludźmi, zdobywać ich sympatyę, zasługiwać na miłość.
— Nie chcę! — krzyknęła Ludka — niczyjej sympatyi nie chcę, ani miłości. Co mi po tem wszystkiem, po obcych ludziach, cudzych kątach i Bóg wie jakich wymaganiach! Nudzić mnie będą, morały rozmaite prawić, a ja nad nudną książką usypiam zaraz, nudnej rozmowy nienawidzę. Zostanę w domu, niedam się ruszyć stąd.
— Wyjedziesz w sobotę — rzekł ojciec chłodno. Masz dosyć czasu pożegnać się ze znajomymi, osobiście czy też listownie. Dziś dopiero poniedziałek.
— Co powie „mademoiselle?“ Ona jedna zapłacze nad moim losem!
— Wątpię. Miała minę bardzo spokojną, gdym jej powiedział. Od wyjazdu panny Julii domyślała się pewno, że tak będzie.
— Nie, nie! Żeby nawet ona nie zapłakała, tego nie przypuszczam! Ona jedna mnie kocha, jedna na całym świecie! — powtarzała Ludka, biegając po pokoju z załamanemi rękami i od czasu do czasu wybuchając łkaniem.
Ojciec wyszedł.