Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

W zakładzie „Dwóch jagódek,“ jak nazywano ogólnie pensyę przy ulicy Strzeleckiej, zbudził się wczesnym rankiem ruch niezwykły.
Wiadomo było, z chwilą gdy Leonka przyjechała, że uczennice zostaną uwolnione od lekcyi, wszystkie jednak przyjść muszą, a nawet zaprosić siostry starsze i kuzynki, które tam uczęszczały dawniej, oraz rodziców albo opiekunów. Na co to? w jakim celu?... Dziewczynki szeptały między sobą, nastrojone uroczyście. Taki sam nastrój, tylko spotęgowany jeszcze, o ile to możliwe, panował nazajurz.
Ponieważ w żadnej sali nie zmieściłoby się tyle osób, spodziewanych z miasta i okolic, zebranie miało być urządzone w ogrodzie. Ogród ten do zakładu nie należał, jednakże sąsiad, człowiek uczynny, którego córka, dziś już nie żyjąca, trzy lata blizko pobierała tutaj edukacyę, przyprowadził swój zielony salon do porządku i oddał go na użytek pensyi.
Ogromne wieńce napływały koszami, setki wspaniałych bukietów i skromnych wiązanek, rzadkie rośliny i proste kwiaty polne składały się na całość bardzo urozmaiconą i różnorodną. Przy niektórych wieńcach wisiały wstęgi żałobne, parę bukietów zasłaniała krepa; cień smutku padał na ten przepych — róże bladły, barwność storczyków gasła pod jego chłodnem tchnieniem.
Powóz za powozem wjeżdżał w bramę: z herbami i bez herbów, ekwipaże własne i wynajęte stały długim sznurem na ulicy, a przybywało ich coraz więcej, w miarę zbliżania się południa.
Uczennice stanęły wszystkie do apelu. Nie brakło prawie żadnej z eks-uczennic — przybyły w porę, zarówno mieszkające daleko, czy też blizko.
Od czasu do czasu wpadał mężczyzna z gwiazdką na czapce, to pachołek pocztowy, roznoszący depesze i listy. Pierwszych było sporo, ostatnich moc niezmierna; gdyby je chciano czytać na głos, zajęłoby to parę godzin.
Służba wnosiła do ogrodu piramidy krzeseł; ustawiono już tam w przeddzień masę ławek, lecz była to kropla w morzu. Nie umiano się obliczyć na takie mnóstwo gości, brakowało pomieszczenia, bo każdy przecież wypocząć pragnął, usiąść choć na chwilę.
Na tle zieleni i kwiatów, czarność sukien odbijała rażąco. Nawet dzieci przybyłe z rodzicami miały ciemne stroje, pensya, ochrona i szwalnia mundurki. Zachowywano się poważnie; w licznem zebraniu panowała taka cisza, że słychać było brzęczenie much i granie komarów; ptaki, spłoszone trochę niezwykłem widowiskiem tłumu, powróciły do gniazd, do prac swoich, do pląsów, bo tłum nie robił im różnicy, kiedy niekiedy tylko szeptem przyciszonym zdradzał swą obecność.
Nawet przy powitaniach dziewcząt z rodzicami nie słyszano okrzyków radości, zachowywały się spokojnie, stąpały bez szelestu; niektóre ze śladami łez świeżych na twarzy i oczach.

(Dalszy ciąg nastąpi).