Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.
KAROLINA SZANIAWSKA.
separator poziomy
DWIE JAGÓDKI.
POWIEŚĆ.

(Dalszy ciąg).

Napływ gości, wszczęty bardzo rano, trwał do południa. Zapraszano ich grupami do sali rekreacyjnej, gdzie było ustawione śniadanie, oczekując widać na kogoś, spóźniającego się, a niezbędnego. Gdy wielki zegar w korytarzu pensyi wydzwonił pierwszą, przełożona, w towarzystwie dwóch nieznajomych panów, weszła do ogrodu.
Pomiędzy gośćmi szmer się rozległ:
— Notaryusz z Wiednia, notaryusz!
Obecność przełożonej stała się hasłem do gromadnego napływu służby. Ze wszystkich stron posesyi, z każdego jej zakątka wychyliły się postacie najrozmaitszego wieku i najróżnorodniejszych strojów: siermięgi, surduty, grube wełniaki i modne falbany — wszystko dążyło ku ogrodowi, a wszedłszy do środka, stawało szeregiem tuż pod bramą; szczególna ta gromadka sprawiała sympatyczne wrażenie ładu i karności; na twarzach czytać było można nie tylko ciekawość, podnieconą widokiem tylu obcych państwa, lecz świadomość celu uroczystości i smutek z przyczyny, jaka ją spowodowała. Nie rozmawiali nawet, zachowywali się milcząco, ten i ów łzy ocierał, to chustką, to rękawem — dusze proste, wierne...
Nieznajomy pan, idący pod rękę z panią Słońską, zatrzymał się przed klombem, pośrodku którego, w powodzi wieńców i bukietów, na wysokim słupie kamiennym, jaśniało popiersie marmurowe, o liniach piękności prawie klasycznej. Twarz anielsko łagodna, czoło nieduże, greckie, usta rozchylone w uśmiechu... godzinami całemi chciałoby się stać i patrzeć i podziwiać fantazyę artysty, czy też doskonałą harmonię rysów osoby, którą sportretował.
— Nieboszczka pani... — szeptały dzieci — uśmiechnięta, zdaje się, że przemówi zaraz.
Pani Słońska wyszła i wróciła za chwilę w towarzystwie Leonki, bardzo bladej, literalnie chwiejącej się na nogach. Gdy młoda panienka, cała w czerni, podniosła jasną główkę i utopiła wzrok błyszczący łzami w chłodnym marmurze, twarz jej stała się uderzająco podobną do tamtej twarzy. Z wyjątkiem uśmiechu, była to twarz ta sama, tylko młodsza, mniej rozwinięta w wyrazie rysów, lecz w zamian jeszcze bardziej anielska.
Wszyscy z miejsc się podnieśli, pan z Wiednia odchrząknął parę razy, dobył z kieszeni kopertę z czarną pieczęcią, wyjął z niej papier złożony we czworo, ruchem powolnym, systematycznie, bez pośpiechu, rozwinął go, jeszcze chrząknął i czytać zaczął co następuje:
„Ja, Ludmiła Woyniłłowiczówna, córka Józefa i Anny, po mężu Mokronowska, przemawiam do was,