Napływ gości, wszczęty bardzo rano, trwał do południa. Zapraszano ich grupami do sali rekreacyjnej, gdzie było ustawione śniadanie, oczekując widać na kogoś, spóźniającego się, a niezbędnego. Gdy wielki zegar w korytarzu pensyi wydzwonił pierwszą, przełożona, w towarzystwie dwóch nieznajomych panów, weszła do ogrodu.
Pomiędzy gośćmi szmer się rozległ:
— Notaryusz z Wiednia, notaryusz!
Obecność przełożonej stała się hasłem do gromadnego napływu służby. Ze wszystkich stron posesyi, z każdego jej zakątka wychyliły się postacie najrozmaitszego wieku i najróżnorodniejszych strojów: siermięgi, surduty, grube wełniaki i modne falbany — wszystko dążyło ku ogrodowi, a wszedłszy do środka, stawało szeregiem tuż pod bramą; szczególna ta gromadka sprawiała sympatyczne wrażenie ładu i karności; na twarzach czytać było można nie tylko ciekawość, podnieconą widokiem tylu obcych państwa, lecz świadomość celu uroczystości i smutek z przyczyny, jaka ją spowodowała. Nie rozmawiali nawet, zachowywali się milcząco, ten i ów łzy ocierał, to chustką, to rękawem — dusze proste, wierne...
Nieznajomy pan, idący pod rękę z panią Słońską, zatrzymał się przed klombem, pośrodku którego, w powodzi wieńców i bukietów, na wysokim słupie kamiennym, jaśniało popiersie marmurowe, o liniach piękności prawie klasycznej. Twarz anielsko łagodna, czoło nieduże, greckie, usta rozchylone w uśmiechu... godzinami całemi chciałoby się stać i patrzeć i podziwiać fantazyę artysty, czy też doskonałą harmonię rysów osoby, którą sportretował.
— Nieboszczka pani... — szeptały dzieci — uśmiechnięta, zdaje się, że przemówi zaraz.
Pani Słońska wyszła i wróciła za chwilę w towarzystwie Leonki, bardzo bladej, literalnie chwiejącej się na nogach. Gdy młoda panienka, cała w czerni, podniosła jasną główkę i utopiła wzrok błyszczący łzami w chłodnym marmurze, twarz jej stała się uderzająco podobną do tamtej twarzy. Z wyjątkiem uśmiechu, była to twarz ta sama, tylko młodsza, mniej rozwinięta w wyrazie rysów, lecz w zamian jeszcze bardziej anielska.
Wszyscy z miejsc się podnieśli, pan z Wiednia odchrząknął parę razy, dobył z kieszeni kopertę z czarną pieczęcią, wyjął z niej papier złożony we czworo, ruchem powolnym, systematycznie, bez pośpiechu, rozwinął go, jeszcze chrząknął i czytać zaczął co następuje:
„Ja, Ludmiła Woyniłłowiczówna, córka Józefa i Anny, po mężu Mokronowska, przemawiam do was,
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.
KAROLINA SZANIAWSKA.
DWIE JAGÓDKI.
POWIEŚĆ.
(Dalszy ciąg).