Zenia Hornowska wyrzekała nieraz, że dzieci miejskie są „cielętami“ w porównaniu do wiejskich, nie znają bowiem ani zjawisk natury, ani roślin, ani zwierząt: nie znają nawet słońca. Wspominała własną swoją osóbkę, sześcioletnią, przybyłą pierwszy raz w życiu do wielkiego miasta. Płomień latarni, rzucił się jej odrazu w oczy, jako coś niepowszedniego — wobec wodociągu stanęła jak wryta. Darmo wuj zapewniał, że w miastach źródła biją z murów, i odkręcać się dają i zakręcać. Znała źródełko, widziała jak wytryska i szemrze ciągle, nieujęte, wolne, bez żadnych śrub i kranów.
Zachwycony jej bystrością, wujaszek, inżenier z fachu, na biurku swojem ją postawił i tłómaczył cuda techniki o ile mógł najprościej. Czy zrozumiała wiele, nie umie dzisiaj odpowiedzieć; sam fakt przechował się w pamięci i służy jako dowód, że życie na wsi budzi obserwacyę.
Ona nie uczyła się przedtem nic, a nic, nie miała nawet bony, tylko niańkę, babinę prostą, kopalnie guseł i zabobonów, wierzącą w najśmieszniejsze baśnie. Jednak przychodziło jej na myśl: dlaczego to? a dlaczego tamto? widać się rozwijała, myślała, podczas gdy te biedaki miejskie przechodzą obojętnie obok najwspanialszych dzieł ducha, nie czując ich wielkości, nie interesując się niemi.
Wtargnąwszy do ogrodu, Zenia objęła w posiadanie wszystko, co było w nim i nad nim. Zaraz nazajutrz dzieci obserwowały różowo-złote blaski wschodzącej gwiazdy dziennej. Krzyk podziwu i radości powitał to zjawisko. Nie opuściły też południa, pilnowały się zachodu, chciały w nocy nie spać, tylko wyszukiwać gwiazd i po imieniu wołać na każdą.
— Czy aby usłyszy? czy odpowie? — szeptano między sobą z zaciekawieniem niezmiernem.
— Odpowie na pewno. Gdyby nie gadała, zkądżeby kto wiedział, jak ją tam ojciec albo matka nazywają.
Ciekawość trochę się zmniejszyła, gdy gwiazdy „nie gadały“, tylko mrugały cicho: bądź co bądź, w młodych umysłach zostało cośkolwiek: a już odkąd Zenia ze swoją bandą przeszła progi królestwa roślinnego, „cielęta“ robiły postępy niesłychane. Rzucało się to w oczy każdemu.
Ogród był prawdziwem błogosławieństwem instytucyi. Korzystali z niego wszyscy. Nawet prasowaczki na parę godzin dziennie przenosiły tam robotę, miały więc chwilę ulgi po gorącu izb, obszernych, lecz zbytnio opalanych.
Gdy minął pierwszy tydzień nauki w ogrodzie,
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
KAROLINA SZANIAWSKA.
DWIE JAGÓDKI.
POWIEŚĆ.
(Dalszy ciąg).