a minął prędko, przeleciał jak zając, dzieci, z własnego natchnienia postanowiły, wchodząc do ogrodu i wychodząc, odmawiać „zdrowaśkę“ za duszę dobrodziejki.
Naturalnie, ten stan błogi nie mógł trwać przez wszystkie pory roku; przerwała go słota. Lekcye na świeżem powietrzu ustały, gry pensyonarek powróciły do sal, stara Bochińska z dziewczętami do szwalni, a prasowaczki po całych dniach smażyły się w ogniu.
Trudna rada, zima przyjść musi, porządku natury nie zmieni nawet zapis ś. p. Mokronowskiej, nawet jej bezgraniczna miłość.
I dobrze, że przyjdzie, doskonale. Ma ona bowiem oprócz innych zalet, jedną wspaniałą, znakomitą: ma ślizgawkę. W ogrodzie jest woda, nie trudno też urządzić sztuczny teren, gdyby naturalny okazał się za małym: na myśl o ślizgawce, panienki cieszą się, aż skaczą.
Ten ogród jest jakimś zaczarowanym krajem, w którym mieści się wszystko co najlepsze i najmilsze. Ostatni dar nieboszczki, ale dar bezcenny. Ludka też lubi ogród, lubi — jest przyzwyczajoną mieć w sypialni woń kwiatów, latem z ogrodu wprost idącą. Odkąd na świat przyszła, miała ją zawsze, a nawet w zimie, róże i fiołki dla niej kwitną. Ale tak znowu cieszyć się, tak zachwycać się ogrodem, to już przesada niesłychana, egzaltacya. Ciągle jakiś hymn pochwalny drży w powietrzu: na lekcyach i po lekcyach, przy obiedzie, śniadaniu i kolacyi, przy modlitwie porannej i wieczornej bez ustanku jedno i to samo. Oszaleć można!
Jadwisia ma racyę. Ona, Ludka, nie przejmuje się zbytnio celami ś. p. Ludmiły Mokronowskiej. Może widziany gdzieś z oddali obrazek taki miałby dla niej pewnego rodzaju powab, ale tu na miejscu żyć w tem, pomiędzy tem wszystkiem obracać się codzień, w ekstazie, adoracyi — to nudne straszliwie, przeraźliwie nudne!
Tylko chwila czytania testamentu wzruszyła ją szczerze. Gdy wszyscy mieli łzy w oczach, ona też się rozpłakała; nie mogła wytrzymać. Głos przemawiający z za grobu, naprawdę z za grobu, bo ta kobieta już nie żyje, musiał wrażenie sprawić. Opisała też wszystko z całem przejęciem i żałuje nawet, że listu do Jadwisi nie skopiowała dla ojca; ale trudno, nie zrobiła tego w porę, zapomniała, a dziś-by już nie mogła, nie potrafi. Za powrotem do Malinek, w święta, albo kiedy: opowie ojcu tę historyę; może nawet powtórzy ją z czuciem; teraz nie, dość ma westchnień i wykrzykników, dość sentymentów. Ciekawa rzecz, jaką to nowość zapowiada Jadwisia! Dla niej, dla Ludki, wszystko tam jest nowością, nie zna bowiem ani domu państwa Borowiczów, ani ich obojga, ani cioci, sióstr — nikogo. Zresztą, nawet sama nie wie, dlaczego do Jadwisi, nie do Andzi, Frani, albo Heni listy adresuje. Zkąd jej Jadwisia na myśl przyszła!
Prawda, ma ona w sobie coś oryginalnego, jest jak gdyby nowa, nieprzeczytana jeszcze książka, ale też niektóre karty tej książki są trochę nudne. Uprzykrzy się i trzeba będzie korespondencyę przerwać.
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.