Tak rozmyślała Ludka, chodząc po ogrodzie sama jedna, nie zbliżyła się bowiem do żadnej z koleżanek. Już, już miała to zrobić, lecz wybór jej się wahał, jakiś nieopisany chłód ją ogarniał, nie mogła rzucić się na szyję pierwszej z brzegu osobie i zawrzeć z nią przyjaźń. Była szczera; ponieważ nie kochała żadnej, nie chciała udawać. Brzydziła się fałszem.
Zaczął się październik, a Ludka nie rozpoznała dotąd swoich „darów,“ czyli zdolności wrodzonych i trwała jeszcze z naukami w stanie tymczasowym. Miała skutkiem tego bardzo dużo pracy i tyle godzin zajętych, że już ani na szwalnię, ani na ochronkę miejsca nie było. Przedewszystkiem języki obce, włoski szczególniej i angielski, (francuzki i niemiecki, znane doskonale, mogła zaniedbać trochę), muzyka, śpiew — dała sobie słowo, że śpiewać musi — dalej rysunki, rzeźba, a także parę razy tygodniowo gimnastyka i tańce. Język ojczysty, nauki przyrodnicze, matematykę i historyę umieściła na dalszym planie, i choć nie wyrzekała się ich w zupełności, prosiła o zmniejszenie liczby godzin, dla braku czasu.
Cały ten program sprzeciwiał się zasadniczo celowi szkoły; pani Słońska chciała go zmienić, lecz po długiej rozmowie w cztery oczy z Leonką, dała pokój.
Co prawda, Ludka też nie na żarty dokładała starań, by utrzymać się przy tym programie; nikt bowiem nie miał prawa wykreślić co z niego, gdy stopnie dowodziły, że robi postępy.
Zdolność do języków, rozwijana od lat najwcześniejszych, zajaśniała takim blaskiem, że nauczyciele nie mogli się wydziwić. Rozmawiała już z profesorami, Anglikiem i Włochem w ich rodzinnej mowie, odczuwając akcent, zgadując ortografię, pędziła galopem. Postęp w muzyce nie olśniewał — był jednak, a co do śpiewu, słuch nie ulegał kwestyi, lecz głosu brakowało.
Nauczyciele, przedmiotów lekceważonych przez Ludkę, notowali złe stopnie: matematyk żądał, aby panienka, ledwie trochę obznajmiona z ułamkami, słuchała wykładu nie w klasie piątej, lecz w drugiej, a profesor polskiego oburzał się na ortografię. Ćwiczenia, najeżone galicyzmami, do rozpaczy go doprowadzały. W czasie innych lekcyj, tryumfująca, dumna Ludka przechodziła męczarnie.
Język ojczysty, czy może być coś łatwiejszego... Sądząc z pozoru, każdy go umie, jak gdyby z tą umiejętnością na świat przyszedł, ale w gruncie rzeczy jest inaczej. Ogół mówi jako tako, pisze zaś fatalnie. Tak samo i z Ludką.
Najgorsze były błędy ortografii; nieznajomość form gramatycznych wyzierała z niej co chwila.
Zaraz po pierwszej lekcyi, trzy koleżanki ofiarowały się z pomocą; gdy Ludka tę ofiarę odrzuciła, zaproponowały dyktando ogólne dla całej klasy, podczas pauzy codzień. Michasia Białecka radziła powtórzyć zasady fonetyki i etymologii, które to powtórzenie, jak mówiła żartobliwie, nikomu na zdrowiu nie zaszkodzi, owszem przyda się.