Nie obciążać ducha, lecz rozwijać, pomagać mu do wzlotów coraz wyższych, temi zasadami kierowała się instytucya, założona przez ś. p. Ludmiłę Mokronowską; stanowiły one fundament gmachu i były też cementem, spajającym pojedyńcze jego cząstki.
Gdy dostrzeżono, że usiłowania idą na marne, choćby nawet wbrew życzeniu uczennicy, wykreślano ją z tej lub owej lekcyi. Wartość czasu liczyła się tu przedewszystkiem i miała wysoką cenę. Godziny wolne od nauk były własnością ochrony, szwalni, pralni i kuchni, a przedewszystkiem dwóch pierwszych; nie należało ich trwonić.
Bardzo nieznaczne postępy Ludki w śpiewie, przy zupełnym braku głosu, skłoniły panią Słońską do odebrania jej tych lekcyi. Czekała na nie dziewczynka ze szwalni, urodzona artystka.
Okazał się dar wybitny, przypadkiem odkryła go Leonka i wielce szczęśliwa, że może go wykształcić, czekała sposobności. Profesor był zajęty bardzo, wszystkie godziny miał obsadzone szczelnie, pracę jednak dosyć wdzięczną w tym roku, głosy, jak nigdy, wyborowe. Tylko jednej panienki pragnął się pozbyć, ambitnej, prześladującej go pytaniami: „Dobrze śpiewałam dziś? wszak coraz lepiej śpiewam?“ Nie ma talentu, a nie chce o tem wiedzieć.
Przełożona bez ceremonii wykreśliła Ludkę i oddała jej godziny Róży Gołąbkównie. Dziewczyna rozpłakała się z radości.
Czy marzyła nawet? Matko miłosierna! gdzieby zaś!... Odkąd na nogi wzrosła, śpiewa niby ptak, wyrzuca z siebie tryle, pasaże, gamy, nie mając pojęcia do czego to podobne. Wiele razy rodzice ją wykrzyczeli, (teraz jest sierotą) śpiewać nabożnie inna rzecz, ale drzeć się Bóg wie po jakiemu!... Za waryatkę ją wezmą...
Róża wie, że to prawda i wstrzymuje się, wstrzymuje; potem nagle ten wybuch tonów pada z jej piersi jak lawina. Im dłużej utajony, tem silniejszy, to rozełkany w bólu, to wesoły, radosny i ucieszony, nie wiadomo z czego.
Chwyciła się za głowę osłupiała, gdy panienka rzekła do niej w sobotę wieczór:
— Dziewczyno, toż to perły!
Czyściła samowar, ten największy, co w nim sto szklanek zmieści się i śpiewała pełnym głosem „swoje niemądre la-la-la! i już.“
— Gdzie perły?
Zrobiła pewno bardzo nieosobliwą minę, bo panienka zaczęła się śmiać.
— Zbieraj je! — zawołała.
— Ale, ale nie widzę...
— Więc ja pozbieram, ty śpiewaj dalej!
Róża nie dała sobie tego powtórzyć. Strumykiem szemrzącym po kamieniach, wesołą rybką w rzece, skowronkiem, co pod samo niebo wzlata, rozkwiliła się jej pieśń bez słów „jej zwykłe niemądre la-la-la i już!“
Z pralni i kuchni przybiegały sługi; z otwartemi ustami zatrzymały się w progu i stanęły jak wrosłe w ziemię.
— Co wyrabia ta dziewka?
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.