by ktoś grubym sznurem gardło jej zacisnął, skrępował ręce i nogi, obezwładnił wolę. Ją, Ludkę, ją Ludwikę Maliniecką usuwają z miejsca dla jakiejś Gołąbkówny, i nawet nie proszą, tylko otwarcie rozkazują, żeby precz poszła.
Rzuciła się na ziemię i płakała cicho.
Koleżanki tymczasem roztrząsały pomiędzy sobą ostatnie zajście. Śmiech powstał znowu na wspomnienie „urody,“ a Hania śmiała się najgłośniej.
— Zkąd ci to przyszło, zkąd? — wypytywały panienki.
— Złapałaś ją jak w potrzask!
— Przypomniała mi się nasza stara niańka z bajkami, które nam opowiadała, drzemiąc: „Była sobie królewna strasznie bogata, piękna jak król Dawid, mądra jak salamin.“
— Oh! oh! co ta wygaduje!
— Sto bajek znam, żadna tak się nie zaczyna.
— Ależ nigdy w życiu!
— To nic!... Myśmy przekręcili, babina powtórzyła machinalnie raz i drugi, a później tak zostało.
Sprawa pomiędzy Różą Gołąbkówną a „panną obywatelską z majątkiem, wykształceniem i t. d.“ zakończyła się wkrótce na niekorzyść tej ostatniej.
Pan Maliniecki prosił listownie panią przełożoną o wyszukanie nauczyciela śpiewu dla jego córki, lecz prośba uwzględnioną nie została. Pani Słońska odpowiedziała uprzejmie, lecz stanowczo, że decyzya rady szkolnej obowiązuje do wakacyj, po wakacyach zaś, o ile okaże się możliwem, Ludka będzie się uczyła śpiewać.
„Jesteśmy wykonawcami ustaw bardzo jasno określonych — tłómaczyła się w końcu listu — założycielka naszej instytucyi była osobą wielkiego serca i wielkiego ducha; przewidziała wszystko tak przezornie, że nie mamy dziś wątpliwości żadnej, co w danym wypadku uczynić. Gdyby ona żyła, zmiany zależałyby od niej samej, my zaś mamy obowiązek spełniać literalnie Jej wolę. Córka pańska uczy się dosyć; musi też mieć trochę czasu na wypełnienie innych jeszcze zadań, z wychowaniem tutejszem związanych jaknajściślej, których to zadań dotąd nie podjęła wcale.“
Pan Maliniecki musiał się zgodzić na takie rozstrzygnięcie kwestyi, wiedząc, że rygor szkolny jest rzeczą konieczną, a przepisy, bez względu czy się podobają, czy nie podobają, szanować trzeba.
Umilkł więc, lecz wzamian za to pisywał do Ludki częściej i łagodził jej zawziętość.
Ludka gniewała się, płakała i, co najdziwniejsze, przycichła dopiero, gdy pan Maliniecki w skutek spraw bardzo ważnych wyjechał z kraju i, zaprzątnięty interesami, swoją jedynaczkę zaniedbał. Co prawda nie myślała już o śpiewie, była bohaterką, inny jej talent błysnął nagle i do dobra ogólnego skierowany został. Miała niegdyś bonę, mistrzynię w wykonywaniu atłasków, sznureczków i najróżnorodniejszych kombinacyj