których zdolności hafciarskie odznaczyły się wybitnie, była Rózia Gołąbkówna. Szyła ona w ogóle bardzo dobrze, brała się i do kroju, zastępując nieraz Bochińską, wyborna przodownica szwalni. Igła biegała w jej zręcznych palcach, niby w maszynie, każda robota wychodziła bez poprawek. Po kilku dniach rzetelnej pracy nad haftem, już zrobiła postęp, zostawiwszy daleko po za sobą Bronkę Bojarczankę, również zdatną szwaczkę i Ulinę Bąkównę, co się miała za najpierwszą, nie mówiąc o innych. Przyszła śpiewaczka nie wiedziała o walce, jaką w imię jej daru stoczono z panną Maliniecką; patrzyła na robotę Ludki z podziwieniem, nie zazdroszcząc bynajmniej, lecz starając się naśladować dokładność i biegłość.
Ponieważ dzień był krótki, haftowała przy lampie, czego zabraniano, wstawała najpierwsza i kładła się ostatnia, trochę przybladła i pomizerniała, lecz jej „atłasek“ stawał się coraz podobniejszy do atłasku Ludki, coraz równiejszy i ściślejszy.
Ludka spostrzegła postępy Rózi, która zajęła miejsce w pobliżu, nieświadoma przepaści, dzielącej Gołąbkównę od panny Malinieckiej, bo o przepaściach takich nikt tutaj nie mówił. „Kasztelanka“ spoglądała na dziewczynę pobłażliwie i, trudno uwierzyć, przesiedziała ramię przy ramieniu do końca lekcyi.
Michasia Białecka, zapalona również hafciarka, mówiła później w klasie, że Ludka mogłaby jeszcze kiedyś być z oczu podobną do Leonki. Patrzy czasem tak mile...
Nie uwierzono temu.
Zbliżała się pora egzaminu kwartalnego w ochronce. Dzieci powtarzały pogadanki, w czem nikt im nie pomagał, tylko one same wspierały się wzajem. Która dziewczynka pamiętała dobrze jaką lekcyę, była obowiązana przypomnieć ją innym; rzadki traf, by znalazła się pogadanka zapomniana zupełnie. Taki wypadek smutny nie obciążał już sumienia dzieci, świadczył bowiem, że nauczycielka nie umiała zainteresować. Pensyonarki „Dwóch jagódek“ drżały przed nim, wybierały więc tematy bardzo starannie i również starannie opracowywały. Pogadanka utrzymana w pamięci najdokładniej ze wszystkich i uznana przez małoletnich sędziów za najpiękniejszą, była notowana w dzienniku ochrony, a jej twórczyni otrzymywała podziękowanie piśmienne. Egzamin kwartalny w ochronce był więc konkursem pedagogicznym na mała skalę.
Ś. p. Ludmiła Mokronowska pragnęła nadać mu cechę uroczystą. Zapraszano przyjaciół szkoły, duchowieństwo — mógł więc i bez zaproszenia być każdy, kogo sprawy podobne interesują. Zjawiali się też ludzie dobrzy, czasem umyślnie nawet z dalszych stron przyjeżdżali; garstka życzliwych rosła z roku na rok.
Młodziutkie freblanki, pełne niepokoju, robiły w myśli obrachunek swoich plusów i minusów; jedne, gdyby można, pragnęły dodać do wykładu to i owo, inne jeszcze uprościć, skrócić... A jeśli dzieci zapomniały, jeśli zgubiły wątek i z całej pracy nie zostanie śladu, że użyteczną być miała?... Niepokój rósł w miarę zbliżania się dnia stanowczego.
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.