Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

Bo proszę sobie wyobrazić taką sytuacyę: Dzieci patrzą na nią, ona patrzy, nikt się nie odzywa; niewiadomo od czego tę niby lekcyę zacząć. Najbanalniej w świecie, po milczeniu bardzo długiem i przykrem, ona, panienka dobrze wychowana, zaczęła od pogody. Rozwiązała worek, bo zaraz wysypały się pytania: co to jest mróz? dlaczego woda robi się twarda, że można po niej chodzić? Dlaczego wczoraj nie było mrozu i teraz także niema, a rano był?... Gdy na jedno odpowiedziała; występowało drugie — i tak dalej. Mróz, deszcz, grad, śnieg, tęcza, sanna, ślizgawka, kąpiel w rzece — kto-by mógł spamiętać, ile przewinęło się tematów!... Nie umiała pohamować żywości dziewczynek, zatrzymać dłużej ich uwagi na jednym przedmiocie, pogłębić odpowiedzi i uczynić ich jasnemi. Zbywała je krótko, pogorszając tem swoją sprawę. Uf!...
Ludka doznaje ulgi, na myśl, że to się nie powtórzy. A tu winszują jakiegoś odznaczenia, żart wielce niesmaczny! Trochę za późno przypomniały sobie; należało bić oklaski zaraz po owej sławnej lekcyi. Nie chciała więcej mówić o tem — panienki, urażone obojętnością dziwną, przerwały wylew uczuć i powoli, gromadkami, wyniosły się z klasy.
Ludka pisała dalej list do ojca; po prośbie o kapelusz i modny żakiecik, załączając uściski, gdy weszła pani Słońska. Ucałowała Ludkę, prosiła o odłożenie korespondencyi na później i, wziąwszy pod ramię zdumioną panienkę, wyprowadziła na korytarz, a ztamtąd przez wielki dziedziniec do ochrony.
— Serdecznie jestem rada — mówiła podczas tej wędrówki — i winszuję ci, drogie dziecko, że zrozumiałaś pożytek pracy dla maluczkich.
— Ależ, proszę pani — zarzekała się Ludka — nie zrozumiałam nic i nie rozumiem.
Pani Słońska wytłómaczyła sobie to zapewnienie na korzyść Ludki.
— Jakże błądzimy często, sądząc z pozorów — rzekła wzruszona. — Mój Boże, ja stara kobieta, nie umiałam na tobie się poznać. Widziałam wady, a przeoczyłam skromność, zaletę bardzo ważną i wielką. Co warto doświadczenie, gdy nawet tyle nie oświeca, nie chroni od omyłek!
Pocałowawszy raz jeszcze Ludkę, dodała wkońcu:
— Niedużo ich tam, nie — przeważnie swoi! Podziękują ci w paru wyrazach i doręczą pochwałę piśmienną, dawny nasz zwyczaj, nie wolno go zmienić. Skromność jest wielką cnotą, szanuję ją w tobie, ale nasza cicha uroczystość nie powinna-by jej urazić.
Przy wszystkich swoich wadach, Ludka miała zawsze odwagę przyznania się do winy; kłamstwo i obłuda były jej wstrętne. Nie rozumiejąc, jakim sposobem stać się mogło, że chciano ją nagrodzić za pracę Bóg wie czyją, zamierzała prosić panią przełożoną o zbadanie prawdy.
Ledwie zaczęła mówić, jakieś obce damy, bardzo wystrojone, uśmiechnięte, powitały panią Słońską, a towarzysząca im dziewczynka rzuciła się jej na szyję.
— Złota ciotunia! kochana ciotunia! — wołała, tupiąc nóżkami z ukontentowania. — Myślałam, że nie