Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

dojedziemy nigdy, tak długo i tak nudno. Ale jestem już i mam ciotunię, mam!
Pani Słońska, ucieszona również bardzo, zajęła się dzieckiem, a gdy Ludka przystanęła, niepewna, czy iść czy też uciec w samą porę, rzekła do niej:
— Idź, moje dziecko, czekają na ciebie.
— Pójdę — pomyślała Ludka — i niech się co chce dzieje, cudzej nagrody nie wezmę.
Ochronka, przybrana u wejścia wieńcami z gałązek świerkowych, miała wygląd uroczysty. Dzieci zachowywały się poważnie; krępowała je obecność starych panów, którzy dawno już zrobili swoje i mogli odejść, siedzieli jednak. Żaden z miejsca się nie ruszył, ponieważ nagroda nie została doręczona
— Panna Maliniecka! — rozległ się między dziećmi szmer radosny, zwiastujący koniec nudnego posiedzenia i Ludka, na pozór spokojna, pochyliła główkę.
Mimo obietnicy przełożonej, że ceremonia potrwa chwilę, przeciągnęła się ona dosyć długo. Był to fakt wyjątkowy.
W gronie gości znajdował się staruszek, dawny znajomy ojca Ludki i serdecznie mu życzliwy. Usłyszawszy, że córka Sewera Malinieckiego jest laureatką, prosił współobecnych o ustąpienie mu głosu, a gdy panienka weszła, przedstawił jej się żywo i pięknie przemówił.
Wspomniał o zasługach całego jej rodu „po mieczu i po kądzieli,“ o wojownikach i statystach, o Elżbiecie ze Spytków Malinieckiej, która broniła zamku przed najazdem Szwedów i poległa na wałach, zanim mąż z odsieczą nadążył. Podczas mowy pana Bonara, Ludka rumieniła się i bladła, rada uciec jakim cudem, czy w ziemię zapaść, byle nie doczekać końca i nie być zmuszoną do tłómaczeń. Pierwszy raz w życiu, i to w chwili, gdy mogła pysznić się, wołać: „Czemże wy jesteście w obec mnie, w obec moich dziadów!...“ doznawała uczucia upokorzenia i wstydu.
Zaczynała pojmować, że niespełnienie obowiązku hańbi zarówno biedaka jak i magnata, lub może nawet ostatniego więcej, gdy takich zacnych przodków miał.
Chwyciła się za głowę...
Staruszek mówił dalej. Wreszcie doszedł do konkluzyi, że potomkom ojców godnych łatwo o czyny dobre, bo od urodzenia mają w duszach pierwiastki cnót, więc byle ich nie zmarnowali...
Ludka zachwiała się.
— Panie! — krzyknęła głosem rozpaczliwym — panie!...
Byłaby upadła, lecz pochwycono ją.
Wszyscy myśleli, że zasłabła, ktoś wybiegł po doktora, a ona płakała, zanosząc się od łkań.
Goście pożegnali panią Słońską, mocno zaniepokojoną stanem Ludki, dzieci siadły do obiadu obfitego, niby w uroczyste święto, a pochwała została na stole w izbie szkolnej.

(Dalszy ciąg nastąpi).