Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

Pióro biegało po papierze, ledwie mogąc nadążyć myślom, stawiało znaki równe, wyraźne — piszący parę razy odpoczywał, siedząc przez chwilę z głową wspartą na dłoni, a po krótkiej pauzie, z większą jeszcze energią do roboty powracał. W miarę pisania, rysy jego łagodniały, wzrok odzyskiwał pogodę, a nawet błysnął radośnie, przy charakterystycznem strze pnięciu palcami, który to ruch zdawał się mówić:
— Aha! już mam — znalazłem!
Rozjaśniony wyraz oczu trwał do końca pisania; błyszczały one serdeczną uciechą i zadowoleniem, gdy kładł swój podpis, odczytał cztery pełne kartki i zatrzymał się dłużej na ostatnich wierszach, te ostatnie widać największą panu Malinieckiemu sprawiały przyjemność.
„Drogi Antosiu — brzmiały one — teraz prośba. Że ją spełnisz, wiem z góry, bo twoją rozkoszą jest dopomagać bliźnim; tylko uważaj dobrze, ponieważ idzie tu o misyę dosyć delikatną.
Są tam w Warszawie dwie nauczycielki mojej Ludy, z których jedna pracowała nad nią pół roku, druga cztery miesiące. Wyszukaj w biurze adresowem: Stefanię Browicz i Helenę Tyńską — wyszukawszy, dowiedz się (drogi i środki, do tego prowadzące, twemu sprytowi pozostawiam), czy dobrze im się wiedzie i czy znalazły pracę. Gdyby się okazało, że która z tych panien nie ma odpowiedniego zajęcia, nie żałuj trudów, postaraj się, by je otrzymała jak najprędzej. Panna Helena mogłaby się przydać w twojem biurze; ten rodzaj zatrudnienia odpowiada jej zdolnościom, pannę Stefanię poleć Stasiowi dla Kazi. Chora dziewczynka potrzebuje towarzystwa osoby dobrej, sympatycznej i wesołej. Nie wątpię, że gdy twoja siostrzenica pozna pannę Stefanię, pokochają się na pewno. Dalej w drogę, przyjacielu — poświęć drzemkę popołudniową dla dobrej sprawy, a zabowiążesz mnie tem serdecznie.“
Wniesiono światło — pan Maliniecki pochodził przez chwilę po pokoju i znów pisać zaczął. Na dworze tymczasem gwiazdy mrugały, księżyc srebrzył się w wodzie, balsamiczne wonie szły od łąk... Na pozór wszelki ślad życia przygasł, zapanował spokój: ogród, łąki, pola, za niemi wioska, ubogi kościołek, dzwonnica, krępa, niziutka plebania, wszystko przyciszyło się i usnęło w objęciach pogodnej nocy letniej!
Krótkie chwile tej ciszy przerwał świt różowy — rozbudził życie tem gwarniejsze, im głębsza była cisza, tem różnorodniejsze, im pełniejszy był spokój, w którym przez kilka ledwie godzin wypoczęła przyroda po znojach dnia długiego.
Samotny pracownik napawał się ciszą, otworzył okno i długo patrzył to na niebo jaśniejące lazurem, to na drzewa, których konary rozrośnięte i grubość pni mówiły mu o ojcach i dziadach, o tych, co przeszli niby cienie i dziś, gdyby nie czyny dobre, jakie spełniali, zdawaćby się mogli cieniami tylko.

(Dalszy ciąg nastąpi).