pracowała Rózia. Biedaczka, nie miała nikogo, ktoby ją na wilię zaprosił. Ojciec, ubogi szewc z przedmieścia, umarł kilka lat temu, wkrótce po nim matka, a krewni o sierotę mało dbali, wierząc święcie, że gdy do „hrabianek“ na naukę poszła, czeka ją lepsza dola, niż oni dzieciom własnym zapewnić mogą.
Rzeczywiście też tak było. Rózia wiedziała o tem i czuła się szczęśliwą z igłą w ręku, a cóż dopiero teraz! Jeżeli miała troskę, to chyba w wątpliwości, czy zdoła się odwdzięczyć za tyle dobrodziejstw, spłacić dług zaciągany tutaj dnia każdego i w chwili każdej — dług ogromny, święty. Spodziewała się przejść po wakacyach do klasy drugiej, a śpiew!... Chyba aniołowie w niebie większego szczęścia nie doznają, niż ona, gdy śpiewa. Nie na tym świecie jest wówczas, tylko gdzieś daleko i wysoko, ponad górami, ponad morzami, leci, leci, skrzydła ma... niby nie we śnie, a jednak się budzi, gdy przestaje śpiewać.
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.
(Dalszy ciąg nastąpi).