skakały przed oczami, niewyraźne, małe, wreszcie tak malutkie, że ich nie odróżniała.
Ale to nic, już jedzie. Próżne były strachy: stawili się na pociąg w samą porę, dobry pociąg pośpieszny!... przeniesie ją lotem ptaka do ukochanych Malinek. Pędzi szalenie, huczy strasznie, słupy telegraficzne migają... Już przyjechali! sama nie wie, kiedy to się stało, podróż dziwnie krótka, czwarta część drogi, a może i mniej nawet.
Wysiada z powozu szczęśliwa niesłychanie i zaraz do pokoju swego idzie odpocząć.
Gdzie on jest? co to znaczy?... Dom inny, „pokoików panieńskich“ ani śladu... Przerażona, z bijącem sercem, przebiega dom niby rodzinny, a jakiś obcy, nieznany, niepodobny do tamtego, który tu zostawiła...
Chce krzyknąć, głos zamiera jej w piersiach i nie wydaje dźwięku, Wybiega do ogrodu — i ogród się zmienił; park zniknął wycięty... Dwa olbrzymie drzewa sterczą, nagie, suche...
Otwiera oczy: wszak to dzień. Zaspała na Boga! nikt jej nie obudził. Mieli jechać o siódmej, a to już dziewiąta!...
— Gdzie jest jaśnie pan? — zapytuje z gniewem dziewczyny, która weszła cicho, niosąc dla niej kawę.
Pokojówka zdawała się zmieszana i, jak gdyby niepewna, co powiedzieć.
— Pan, jaśnie pan — odrzekła wahająco — śpi, nie wstał jeszcze.
Połykając łzy żalu i drżąc z niecierpliwości, Ludka wzięła się do ubierania, a w pięć minut później była już przy ojcu. Wbiegła prędko, i ledwie nie krzyknęła: okna zasłonięte, ojciec leży na łóżku blady...
Załamała ręce, powstrzymując jęk, który ją dławił: Co za nieszczęście!
Wczoraj był zdrów, najzdrowszy, pragnął zaraz do domu wracać, i oto dziś nagle...
— Co się stało? Boże, co się stało?
Z sąsiedniego pokoju, pani Słońska na migi zalecała milczenie i wzywała do siebie Ludkę.
Niby automat, sama nie wiedząc co robi, poszła.
Nie było nic groźnego: przeziębienie lekkie, trochę gorączki, katar. Doktór zapewniał, że trzy dni wypoczynku i proszki, jakie przepisał, usuną chorobę.
Łagodne perswazye pani Słońskiej nie podziałały na Ludkę. Płakała, biegajęc po pokoju, wyrzekała na wyjazd z domu, podróże ojca zimą w taki straszny mróz i przykrości swoje ztąd wynikające.
— Ojczuś! ojczuś!... — wołała od czasu do czasu; a później znów wracała do swoich żalów, swoich bólów i swoich przykrości.
Około południa, gdy pan Maliniecki się przebudził, wezwał ją do siebie. Pobiegła co żywo.
Byli sami: ojczulek, wolny teraz od obcego wpływu i ona, ukochana jedynaczka...
Może już zdrowszy, może zgodzi się na wyjazd... Po co tu siedzieć wśród izb ponurych, prawie pustych, w nudach, gdy staw maliniecki ma pyszną ślizgawkę, oranżerya cudne kwiaty, a gości w święta będzie pełno!
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.