Lecz widok bladej twarzy ojca rozwiał złudzenie. Domyśliła się, że zdrowszym nie był; wyglądał nawet gorzej i osłabł. Przepraszał córkę za swoje niedołęstwo, za kłopot, jaki sprawił jej i gospodyni domu, upewniając przytem, że najdalej jutro w wieczór opuści łóżko i pojadą.
Pieścił jedynaczkę, całował i pocieszał:
— Nie martw się, nie martw, przepędzimy święta w domu. Żałuję teraz — mówił później — że nie wysłałem starego Jana; byłabyś już w drodze. Nawet mi radził, alem go ofuknął. Niedomagałem trochę w ostatnich czasach, należało pieca pilnować. Jan miał racyę, poczciwy sługa przezorniejszy odemnie.
Patrząc na nieograniczoną dobroć ojca i jego wielką miłość, można było sobie wyobrazić, w jak szczęśliwych warunkach płynęło życie Ludki, a również nie dziwić się zbytecznie, że pieszczona jedynaczka miała wady, od jakich są wolne jedynaczki mniej pieszczone, lub dziewczęta wychowane w twardej szkole życia.
— Nie gniewaj się, nie gniewaj! — prosił blady chory człowiek. — To wszystko przejdzie i ruszymy w drogę.
Nie przeszło jednakże. Dnie mijały: lekki bronchit okazał się uporczywym; pozbawił chorego apetytu, kradł mu siły, skutkiem gorączki krew ubożył — trudno było myśleć o wyjeździe.
Dopiero w wigilię wigilii stan pana Malinieckiego znacznie się polepszył, temperatura spadła. Doktór zalecił odżywianie i uznał swoją pracę za skończoną.
Ludka nie narzekała już teraz na srogość losu; pogodziła się z „wstrętnem mieściskiem, które będzie jej grobem,“ gdy rano w wigilię, ojciec przywdział wykwintny, chociaż skromny garnitur marynarkowy i przyszedł do niej z życzeniami.
Padła mu na szyję, płacząc z radości.
Do kolacyi wigilijnej siadło sporo osób; kilka sierot z ochronki, a między niemi Rózia, niegdyś ich koleżanka, siostrzeńcy pani Słońskiej: student politechniki i młody uczeń konserwatoryum, ona sama, Leonka i pan Maliniecki z córką.
Chociaż bardzo różnorodne, towarzystwo skrępowanem się nie czuło; każdy miał coś do powiedzenia i mówił, niektórzy nawet dowcipnie, a wszyscy bez fałszywego wstydu i zażenowania.
Po kolacyi, stara Bochińska otworzyła szeroko drzwi do sali, oświetlono choinki bardzo bogate i strojne, dzięki panu Malinieckiemu, który zabronił o tem mówić.
Pod koniec wieczoru zjawiła się niespodzianka: dwa kosze, w których uczestnikom wolno było szczęścia szukać, za małą opłatą na korzyść krawca chorego. Próbowali wszyscy chętnie szczęścia i, przyznać trzeba, że nikt się nie zawiódł. Co najosobliwsze, a w przekonaniu dzieci wprost cudowne, że każdy natrafiał na rzecz dla siebie miłą, lub też użyteczną.
Stara Bochińska wniosła do oficyn, ciepły niby kożuch, kaftan trykotowy, Rózia czapeczkę z białego pluszu, przybraną barankiem, dzieci pończochy, fartuszki, zabawki, po parę sztuk razem ułożone w pudełkach.
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.