Nawet pani Słońska nie usunęła się od współudziału: wyciągnęła cukierki, a jeden z jej siostrzeńców doskonałe czekoladki, któremi też zaraz wszystkich częstował.
Wśród żartów i śmiechu czas przeleciał niewiadomo kiedy; wesołe towarzystwo ani się spostrzegło, gdy zegar wydzwonił pierwszą po północy.
Pani Słońska dała hasło do odwrotu — jej gość przymusowy, jak nazywała pana Malinieckiego, żartując, potrzebował wypoczynku.
Gość jednak nie chciał o tem słyszeć; czuł się dosyć silnym, promieniał radością, patrząc na rozpogodzone czoło Ludki, uprzejme obejście i wesołość. Sprawiła mu serdeczną niespodziankę swojem zachowaniem. Chwilami nie poznawał dawnej kapryśnicy, wiecznie krzywej, nadąsanej, z pretensyami do każdego z osobna i do wszystkich, z wymaganiami, które zaspokoić było trudno.
Istotnie, Ludka przez ten wieczór zasłużyła na pochwałę. Traktowała wszystkich jednakowo, nie bocząc się, ani zbywając milczeniem okazyi do wymiany myśli, będącej prawie zawsze wspólną korzyścią osób, które udział w niej biorą. Rozmawiała ze wszystkimi.
Gdy pan Maliniecki mógł już wychodzić, a Ludka pojechała z Niemką kupić ów upragniony żakiecik i kapelusz, prosił Leonkę, żeby go poznajomiła z ochroną, o której słyszał podczas świąt. Panienka spełniła ochoczo wolę gościa.
Domyślając się w nim umysłu niepospolitego i odgadując serce szlachetne, pragnęła naprzód się dowiedzieć, co robią w Malinkach drobne dzieci wiejskie, podczas żniw, a także innych zajęć gospodarskich, później zaś delikatnie, lecz wprawną ręką, rzucić ziarnko, które zakiełkować musi.
Że trafi na grunt odpowiedni, że nie zmarnuje się, wierzyła instynktowo.
Niewtajemniczony ani przez siostrę, ani przez córkę w ducha instytucyi „Dwóch jagódek,“ pan Maliniecki chodził z Leonką od sali do sali, a w miarę pochodu, twarz jego zdradzała wzruszenie, w źrenicach błyskał ogień. Entuzyazm sieroty po ś. p. Ludmile z Woyniłłowiczów Mokronowskiej obudził wspomnienia, od których zadrżało mu serce: Zmartwychwstawała młodość z całym orszakiem jasnych rojeń, gorącem ukochaniem ludzi; ideały dobra dziś na dalszy plan cofnięte, wysuwały się bliżej, coraz bliżej i wołały pełnym głosem: Patrz, co może zdziałać wola silna i poczucie obowiązków!...
Miał duszę pełną tego głosu, który i wyrzutem był, i powrotną falą myśli, niegdyś płomiennemi głoskami wypisanych, wyblakłych z czasem, pozornie zatartych... Tylko pozornie wszakże, bo oto znów jaśnieją, jeszcze chwila, a ogień z nich strzeli, lody zobojętnienia połamie, w proch rozkruszy i dokaże cudów.
Z oczami spuszczonemi, jak gdyby wstyd do ziemi je przykuwał, pan Maliniecki przestąpił progi sali „Dwóch jagódek.“
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.
(Dalszy ciąg nastąpi).