dnak wrócił im dobry humor; śmiech głośny rozlegał się co chwila, a nawet Ludka zapomniała, że to jest „shocking “
Gdy wrócili do sali, pan Maliniecki mówił parę wyjątków z „Ojca zadżumionych,“ a Leonka, na prośby Ludki, pamiętny wiersz Miriama.
Z rękami złożonemi, jak w niebowzięta, wysłuchała tych zwrotek Rózia. Czuła się przeniesioną do jakichś cudnych a nieznanych dotąd krajów i bardzo szczęśliwą.
Pan Maliniecki odjechał. Głośnym płaczem żegnała go Ludka, ze łzami w oczach Rózia. Przed samym już wyjazdem rzekł do dziewczynki:
— Proszę się uczyć pilnie i otrzymać promocyę, a o śpiew być spokojną. Rozwiniemy ten ogromny talent jak należy.
— Panie, dobry panie!... — wyjąkała Rózia. — Potem miała żal do siebie, że nie zdobyła się na nic więcej.
Pani Słońska odebrała podziękowanie serdeczne, a Leonka prośbę, aby czuwała nad Ludką i cząstkę swej gorącej duszy przelała w jej duszę.
— Moja dusza należy tu do wszystkich — odparła Leonka ze zwykłą sobie prostotą — do każdej z dziewczynek i do wszystkich razem, a ja znowu posiadani ich dusze. Czy pan sądzi, że wyłączyłam Ludkę?
— Nie, drogie dziecko! — rzekł. — Ty jesteś aniołem, lecz nie dziw się, że pragnę, aby moja córka stała się chociaż trochę do ciebie podobną.
Te słowa brzmiały zupełnie jak pochlebstwo, raziły Leonkę. Jednak, gdy pan Maliniecki opuścił Kraków, zastanowiła się nad niemi. Przesadził w wyrażeniu, intencya wszakże była jasna i prośbę trzeba spełnić. Ten ostatni wniosek trafił zupełnie do przekonania sieroty. Trzeba prośbę spełnić, a w tym celu zaprzyjaźnić się z Ludką, zyskać jej zaufanie — reszta przyjdzie sama.
Było to trudniejsze niż sądziła. Kapryśne usposobienie Ludki czyniło ją chwilami twierdzą niedostępną: czasem łagodna, szczera, innego dnia znowu skryta, zamknięta w sobie, a przytem chmurna i rozgniewana bez powodu, mogła zniechęcić osobę mniej wytrwałą od Leonki. Panna Mokronowska zniechęceniu nie uległa; owszem, badając Ludkę, nabrała wyrozumiałości, bo widziała jasno, że wpływy dawniejsze, rezultaty wychowania i nawyknień, trzymały ją dotąd jak w kleszczach. Dużo wody upłynąć jeszcze musi, zanim tamte wpływy ustaną, zanim je skruszy siła „Dwóch jagódek,“ napozór drobna, działająca bez nacisku, lecz potężna przez wysokie ideały i zawsze ostatecznie zwycięska.
Tymczasem należało się zadowolnić udziałem Ludki w ochronie, gdzie bywała często i pogadankami swemi trafiała dzieciom do serca, a także bardzo sumienną pracą w szwalni. W skarbonkę „Dwóch jagódek“ nie włożyła jeszcze wprawdzie ani pieniędzy, ani zbywających drobiazgów, szwalnia za to miała od niej atłas, jedwabie, wzory i wszelkie dodatki do haftów kościelnych. Dziewczętom, które się wyróżniały