Później nagle powstaje hałas: huk, turkot olbrzymiego pociągu kolei żelaznej, jakieś jęki, wrzaski, wycia. Jagódki chodzą, ruszają się, pełzają po ścianach, to małe, z główkami dziecięcemi: Emilek, Jóźka, Marynka; to potwornie wykrzywione, wielkie, straszne...
— Precz! precz!
— Może panienka lekarstwo teraz weźmie? — odzywa się głos przyciszony, a brzmiący tak mile, że głuszy te piekielne gwary.
— Może lekarstwo dać?
Ludka leży czerwona, cała w plamach szkarlatyny, z gardłem obolałem, oddechem ciężkim — nad nią pochyla się Rózia i wlewa w jej usta łyżkę chłodnego płynu. Mimo napomnień pani Słońskiej, a nawet serdecznych próśb Leonki, usunąć się nie dała i od początku choroby, od pierwszego dnia zaraz — dozoruje Ludkę. Czy Ludka wie o tem? Już trzeci dzień majaczy, ani na chwilę nie odzyskała przytomności, ale głos Rózi lubi, słucha ge rada i ulega mu nawet.
— Ojczusiu!
— Jestem.
Ten jeden wyraz łagodzi wykrzywione rysy chorej, uspokaja chwilowo. Widocznie cierpi ona bardzo; z trudem chwyta powietrze, rwie bieliznę, kołdrę, rzuca się i znów woła, krzyczy...
Pan Maliniecki nie wie. Napisano do niego, niby wyręczając Ludkę, której obiera się palec i pióra utrzymać nie może. Odpowiedział, drugi list wysłano i tak być musi do końca choroby.
On również jest słaby, leczy się, przerwie kuracyę, a nic tutaj nie pomoże. Lepiej, by nie wiedział...
Godziny upływają powoli; noc najdłuższa i najcięższa. Dozorczyni zasiada przy Ludce, Rózia jednak nie ufa jej, i ledwie odrobinę wypocząwszy, pilnuje lekarstwa, wentylacyi, skrapia łóżko chorej. Z zegarkiem w ręku, strzeże punktualności wykonania poleceń doktora. Nawet raz jeden pędzlowała gardło. Felczer się spóźnil, drżała, że będzie trzeba długo czekać — i zrobiła to sama.
A zrobiła dobrze, z pewnością dobrze, cóż, że pani Słońska ją straszy!...
Rózia sierotą jest, po niej płakać nikt nie będzie, ta zaś ojcu swojemu bardzo droga!... Gdyby ten zacny człowiek miał ją stracić!... Pod wpływem tej myśli, Rózia pada na kolana i modli się żarliwie:
— Boże, ocal ją! Zabierz mnie, weź mnie, a ją zostaw!
Z załamanemi rękami modli się i płacze. Klęczy długą chwilę, przyciszona, bez ruchu, jak gdyby usnęła. Czwarta noc czuwania, nie byłoby nic dziwnego... Ale Rózia nie śpi — tylko rozważa sobie..
— Ojczusiu!
Jest znowu na nogach, czujna, roztropna; patrzy w twarz chorej, do czoła rękę przyłożyła:
— Chłodne!...
Wszystka krew zbiegła do serca Rózi. Przypuszczenie straszne uderzyło w nią jak piorun...
Źrenice Ludki odchylają się z trudem. Patrzy wkoło siebie, rozważnie, powoli, wreszcie zapytuje:
— Kto to i gdzie ja jestem?
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.