Uszczęśliwiona Rózia nie śmie odpowiedzieć, boi się rozdrażniać chorą. Ale staje przy łóżku, by poznała sama.
— Dlaczego ty przy mnie?... pokój inny — inne ściany?...
— Niech panienka nie rozmawia.
Ludka usypia; po paru godzinach budzi się i odrazu już poznaje Rózię, prawie rozumie, co z nią się stało, przytomniejsza, spokojna.
Od tej chwili stan Ludki poprawiać się zaczął, ale Rózia w dalszym ciągu jej nie opuszczała. Przy wyjściu z choroby, troskliwa opieka bardzo jest potrzebna; starania, niby małoznaczące, drobne, ale miłe choremu, uzdrawiają.
Gorliwość Rózi nie zdołała wszakże zapobiedz powikłaniom, będącym bardzo często następstwem szkarlatyny. Ludka przeleżała jeszcze tydzień, a gdy wstała przedwcześnie, znów musiała się położyć.
Stosunek jej do Rózi zmienił się na lepsze; traktowała swą dozorczynię uprzejmie, nawet serdecznie i trudno uwierzyć, raz pocałowała ją.
Rózia bardzo blada i osłabiona trudami czuwania, zarumieniła się po same czoło. Pocałunek wynagrodził jej wszystkie noce niespane, łzy, niepokój, przycisnęła usta do ramienia Ludki i zalała się łzami.
Odtąd podwoiła troskliwość; sama bardzo już zmęczona, nie dała się wyręczyć. Ludka należała teraz do niej i nikt przystępu mieć nie mógł.
Czytywała głośno, opowiadała bajki, bawiąc panienkę naiwną swoją wiarą w wypadki nieprawdopodobne zupełnie, fantastyczne, których mało rozwinięty jej umysł nie krytykował, nie rozbierał, lecz przyjmował do wiadomości literalnie i bez zastrzeżeń.
Odosobnione, niby na wyspie odludnej, w samotności, przerywanej tylko wejściem służących, dozorczyni i doktora, zżyły się z sobą, gdy pewnego dnia, w wieczór, Rózia zniknęła.
Ludka spostrzegła dopiero nazajutrz nieobecność towarzyszki. Wytłómaczono jej, że panna Rózia z polecenia doktora wzięła kąpiel, spać się położyła i dwa dni przynajmniej musi wypocząć.
Ludka czekała cierpliwie. Miała książki, robotę jakąś łatwą, list od ojca, świeżo otrzymany, zajęła się to tem, to owem, ale godziny samotności były ciężkie, towarzystwo dozorczyni nudne.
Ledwie wytrzymała pierwszy dzień i drugi — wytrzymała wszakże. Ani jednem słowem nie upomniała się o Rózię.
— Biedaczka! Pomizerniała bardzo, ledwie chodzi, straciła rumieńce, dawną figlarność i wesołość. Zrobiła się poważna, zamyślona, ale tak jej z tem ładnie, taka jest śliczna, miła... Drogie ptaszę polne! Owszem, niech wypocznie, niech się wyśpi za tyle nocy przy łóżku spędzonych. I przy łóżku czyjem te noce spędziła? Komu oddała zdrowie i siły, które są przecież jej majątkiem — jej wszystkiem?...
Strona:Karolina Szaniawska - Dwie jagódki.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.
(Dokończenie nastąpi).