Strona:Karolina Szaniawska - Joanka.djvu/2

Ta strona została skorygowana.

nie wpadają co moment z tobołkami i śmiechem — nie mizdrzą się, nie śmieją — wesołe to, a płoche. Jeno siąść i płakać.
Siedli — on suchy, zawiędły, na stołku, ona wysoka, krępa, tęga, przystojna niegdyś, na kufrze, co stał pod ścianą. Spojrzeli na siebie, westchnęli — pogadanka kleić się nie chciała. Znów zamienili spojrzenia serdeczne ludzi uczciwych, kochających się całą duszą i milczeli w dalszym ciągu. Tylko zegar przerywał głuchą ciszę. Krótki dzień zimowy dobiegał kresu. W dużej izbie czysto zamiecionej i wysypanej piaskiem, z firankami w oknach, doniczkami pospolitych roślin, łóżkiem zasłanem wysoko, obrazami świętych i maglami, mrok spiesznie zapadał. Choć była „od ulicy“, okna suterynowe skąpe dawały światło, a zasłaniali je też przechodnie, to biegnąc, niby w jakimś pościgu szalonym, to zatrzymując się dla pogawędki. Widok tej masy kończyn dolnych, urozmaicony czasem całkowitą postacią dziecka i niekiedy psiaka, sprawiał wrażenie dość oryginalne, dla tych jednak, którzy go mieli ciągle przed oczami, zajmującym nie był. Szara godzina rozwiązała usta Magdusi.
— Ot i starość — rzekła. Nie daj Boże choroby, ani komu nam posłużyć, ani komu zapłakać gdy umrzemy.
— Tobie tam mówić o starości! zawołał mężczyzna. Krzepka jesteś i zdrowa — najmłodszą przeskoczysz; ale ja — tu zakaszlał — już nie ten dawny Szymon, do roboty i do hulanki najpierwszy.
— Ba! trzydzieści pięć lat w fabryce, to nie żarty — i jeszcze palec stracić... Ale też zapomogę ci dali; ośm rubli co miesiąc gotowego grosza dostajesz.
— Niech im Bóg nagrodzi! mieszkanie jest czem zapłacić.
Biedy nie znamy — wszak do kasy się składa; trzeba żebyś znowu zaniósł bo strach w skrzynce trzymać. W dzień powszedni, bajki — kobiet pełno, jedne wychodzą, drugie wchodzą, ale jak w święto wyciągnie cię kto czasem i zostanę sama...
— Zaraz tam wyciągnie!... Bardzo ja skory wysiadywać po piwiarniach, albo po mieście się włóczyć.
— Nie do tego mówię, ani ci przymawiam, Boże broń.
— Jeno do czego?
— Szymek!... ty nie wiesz? Alboś i sam nie markotny? nie cni ci się? Toż i dzisiaj z oczów ci patrzy żałość, ale nie mówisz, w sobie trzymasz; ja, baba, nie potrafię, gadać muszę.
— Co pomoże gadać! mruknął Szymon.
— Prawda — jednak człowiekowi lżej choć przez krótki moment. Machnął ręką i nic nie odpowiedział.