zynowi, który w szpitalu praktykuje. Szymonowie może i radzi byli pozbyć się gościa, lecz nieznajoma chwyciła dłoń maglarki z krzykiem:
— Nie chcę! nie dajcie mnie!
Cóż mieli robić? Poczciwi ludziska zgodzili się cierpieć niewygodę, sypiać po kątach, jak gdyby z łaski w domu cudzym i chorą zatrzymali.
Położyli się wcześnie, zaraz z wieczora, gdyż był to dzień świąteczny i zaraz usnęli. Zbudziło ich wołanie:
— Umieram! śmierć... oczy we mnie wlepiła... straszna taka — oh!
Krzyk towarzyszący tym halucynacyom, opisać się nie da. Szymon stracił głowę; chciał po doktora biedz — wstrzymała go żona, spokojniejsza i znająca się nieco na chorobach.
— Nieprzytomna jest — tłomaczyła mężowi; w gorączce różne różności się przywidują. Doktór powiedział co robić mamy — gdy przyjdzie pora, dam lekarstwo i trzeba czekać skutku. Toć i doktór nie święty — chociażby przyszedł, odrazu nie pomoże. Czekajmy.
W wielką cierpliwość uzbroić się musieli do tego czekania: chora ani przez jedną chwilę nie poleżała spokojnie — ciągle wzywała kogoś, zaklinała, prosiła, lub od czasu do czasu krzyczała głosem rozpaczliwym.
— Umieram — patrz, umieram! Kończę te męki — widzisz? kończę.
Snać blade widmo śmierci przedstawiało jej się pod coraz inną postacią: chwilami straszne, to znowu słodkie i pożądane, to naprzemian groźne; twarz promieniała nadziemską niemal jasnością, a potem gasła — w oczach odbijała się błogość a w sekundę później rozszerzonemi źrenicami patrzyły wylękłe.
Tylko mózg podniecony działaniem gorączki zdolny jest wytwarzać obrazy z taką szybkością kalejdoskopową, zmieniać ich tło i treść na coraz nowe, coraz inne, jedne do drugich niepodobne. W warunkach normalnych cały ten proces inaczej się odbywa — tu galopował, szalał... Nad ranem stopień jego szybkości zaczął słabnąć: twarz złagodniała, ręce nie szarpały już bielizny, oczy przymknęły się powoli. Chora usnęła.
Była ocaloną dzięki pomocy szybkiej i umiejętnej — lecz ocaloną tylko fizycznie; moralnie zaś bardzo zbolałą, z każdym dniem ciężej chorą i życia niepewną. Przy ludziach, których do magla schodziło się dość, leżała jak martwa; gdy zostawali sami, rozpacz jej, zduszona przemocą, buchała płomieniem.
Strona:Karolina Szaniawska - Joanka.djvu/6
Ta strona została skorygowana.