Strona:Karolina Szaniawska - Joanka.djvu/9

Ta strona została skorygowana.

— Mam zostawić Joasię i pójść sama! sama? O! Boże miłosierny!
— Tego przecież nie powiadamy. Któżby wyganiał taką chorą, taką bezsilną na mróz, a jeszcze niewiadomo gdzie.
Cały potok wykrzykników znamionujących naturę gwałtowną wypłynął z tej piersi wątłej. Szymonowie stali jak w ziemię wryci nic nie rozumiejąc; chora cisnęła ręce do głowy, to wznosiła ku niebu. Wreszcie wyciągnęła je do Szymonowej.
— Tyś matka, zawołała ujmując dłoń maglarki i niosąc do ust — więcej niż matka. Uratowałaś mi życie, chcesz kamień z piersi zdjąć i puścić wolną. Szymonowie osłupieli teraz dopiero zrozumiawszy, iż nie żal lecz radość unosi tę dziewczynę.
— Kamieniem zwać dziecko! mruknęła maglarka — i, wyrwawszy rękę, pobiegła do małej oburzona srodze. Szymon tylko głową kiwał.
Joanka, ich Joanka nikomu kamieniem nie będzie. Wychowa się, nauczy pracy uczciwej, potem znajdzie chłopca, który ją weźmie za żonę, swoim starym wnuki da... Tyle szczęścia z niej jednej, tyle pociechy na całe, choćby długie życie, do samej śmierci, a nawet po śmierci, bo tam pójdzie za nimi jej modlitwa, zdrowaśki jej malców z pokolenia w pokolenie pamiętać o nich będą.
Małżonkowie choć bardzo radzi z obrotu rzeczy, patrzyli jednak niechętnie na matkę, której tak łatwo przyszło rozstać się z dzieckiem. Młoda kobieta zauważyła to odrazu. Bystra widocznie, sądząc z obejścia i wysłowienia, dość inteligentna, odczuła przymus tych natur prostych, niezdolnych do obłudy. Ledwie chodzić mogąc wyszła na ulicę i nie powróciła aż w wieczór — lecz jakże odmieniona!... Piękne jej oczy nabrały blasku, twarz krasił uśmiech.
Podzieliła się zaraz radością swoją z gospodarzami. Na dawne miejsce ją przyjęli w bardzo bogatym i eleganckim sklepie — połowę pensyi miesięcznej dali naprzód, by ogarnąwszy się wrócić mogła chociażby jutro.
Szymonowie zatrzymali ją jeszcze tydzień; prawie w oczach odzyskiwała siły — z każdym dniem, z każdą chwilą stawała się piękniejsza. Wzrok jej już nie mówił rozpaczliwemi błyski: „Czemuście mnie ratowali?... ach! umrzeć chcę! — był chłodny, pewny siebie, wyniosły. Rozumiał czar swojej władzy i pysznił się nią, gotów panować, rozkazywać, ranić śmiertelnie — miażdżyć bez skrupułu. Łagodniał wprawdzie chwilami, spotkawszy się z wejrzeniem Szymonowej, miękł i pokorniał, lecz