Strona:Karolina Szaniawska - Matka.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

Wstrzymałam go spojrzeniem, bo mówić nie mogłam, ani postąpić kroku. Zęby szczękały mi, jak w febrze, przed oczyma snuły się purpurowe plamy... Ale w spojrzeniu mojem była widocznie moc, której syn uległ bez wahania. Stanął, jak wryty i patrzał w ziemię.
Mierzyliśmy nasze siły, niby przed bitwą. On czoło chylił coraz niżej, ja głowę w górę podniosłam i nie spuszczałam wzroku z jego twarzy bladej, oczu zapadniętych, postaci złamanej przez huragan życia.
Wysiłkiem nadludzkim rzuciłam pytanie:
— Dokąd idziesz? co zamierzasz czynić?
— Umrzeć!...
Opuściłam ręce. Józio przypadł do nich, ukląkł, do kolan głowę mi przycisnął, a gdy jej nie przygarnęłam, zerwał się.
— Nie broń mi, matko! — wykrztusił po chwili. — Nie mam pieniędzy, bym mógł Olszówkę wykupić, handel wstrętny unieważnić, wyrwać ją!...
Załamał ręce, aż zatrzeszczały w stawach, i głosem podobnym do wycia, jęknął parę razy.
Po chwili wybuchnął:
— Czemu wydałaś na świat nędzarza? czemu zamiast po twardej ścieżce go prowadzić, usuwałaś przed nim każdy kamień!... Trzeba go było utopić od razu, jak topią szczenięta, lub też puścić na mróz boso, poznajomić z głodem, gnębić pracą... Jak paniątko mnie chowałaś, a jam pies bezdomny!...
Chwycił się za głowę, łkając głośno:
— Zanim zdobędę to, co innym od urodzenia się dostaje, kobietę, którą kocham sprzedadzą starcowi, a mnie potarga ból i rozpacz...