Strona:Karolina Szaniawska - Matka.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

Otworzyłam usta, by mu rzec słowo pociechy. Przerwał mi w połowie zdania:
— Wszystko to wiem, matko. Umiem na pamięć wykrzykniki i frazesy, jakiemi ludzie jedni drugich głaszczą. Przestań na Boga!... Nie mów nic!... Bo ty jedna masz prawo rozkazać, masz prawo żądać, abym żył... Ale bądź miłosierna! nie każ!...
Ogarnęło mnie uczucie, z którego dotąd sprawy zdać sobie nie mogę. Doznałam wrażenia, że zostaję znów sama, jak przed laty — ufna, silna, a nawet silniejsza mocą olbrzymią przebytych doświadczeń, gotowa iść naprzód z odwagą wędrowca, świadomego kresu drogi...
Ujęłam rewolwer, nie po to jednak, żeby ukryć przed zrozpaczonym synem narzędzie śmierci, lecz by mu je oddać własną ręką.
— Wyrzekam się tych praw — odparłam chłodno, jak gdybym nie stawiała na kartę wszystkiego, co mi było najdroższe i najświętsze. — Uwalniam cię od obowiązków względem matki... Niech ci się zdaje, że lufą rewolweru zdmuchnąłeś je, jak świecę. Lecz z długów, przez ciebie samego zaciągniętych, uwolnić cię nie mogę.
— Z długów moich?!
— Tak, synu. Czemże są nasze drobne, osobiste bóle wobec potrzeb i nędz ogółu! Im więcej komu dano, tem większe ma obowiązki do spełnienia!
— Mnie nic nie dano! — wołał w rozdrażnieniu Józef. — Jestem wyrzutek! paryas!!..
— Okłamujesz sam siebie, tak mówiąc. Nie paryasem jesteś, lecz wybrańcem!