Strona:Karolina Szaniawska - Matka.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

— Matko! matko!...
— Wpuszczono cię do gmachu wiedzy, na który cegiełka po cegiełce składały się stulecia, pozwolono ci korzystać z badań, pomysłów i przyrządów, których wykonaniu ludzie genialni poświęcali nieraz całe życie. Ubogi, niezasobny — czerpałeś z tych skarbów pełną dłonią, nie znalazł się nikt, ktoby powiedział: dosyć masz. Jeszcze ci ułatwiano stypendyami...
— Bogaci dają biednym, to ich obowiązek. Ja nie czuję się dłużnikiem.
Pociemniało mi w oczach, płatki czerwone przeszły w czarność — ledwie trzymałam się na nogach.
— Jeżeli tak — odparłam drżąca — jesteś wolny... Masz, weź to, idź!... Żegnam cię, synu!
...Gdy powróciłam do przytomności, Józio klęczał u mych nóg, zalany łzami.
— Żyć będę, matko — szeptał. — Żyć muszę, powinienem. Daruj mi!...


∗                    ∗

Zwolna syn mój pojmować zaczął, że promienie ideału, bijące od dzieweczki, która umiała się poświęcić, rozjaśniają i jemu drogę życia. Zrozumiał, że skoro przez taką jest kochany, upaść mu nie wolno.
Posłyszałam teraz w rozmowach z Józiem dźwięki, od których serce nabrzmiewało mi uciechą, dostrzegłam dążenia, o jakich przedtem ani myślał — zawiązki planów ku dobru ogólnemu skierowanych, a tak szerokich, że przerastały o wiele moje marzenia najśmielsze. Józio ukochał ludzkość całą, a dla społeczeństwa własnego krew-by chętnie oddał. Takim mieć go pragnęłam i takim miałam — dzięki Zosi.