Strona:Karolina Szaniawska - Matka.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

jak niewierność żony, zniknęłyby zagadkowości i zbrodnie, a pozostałby wzajemny szacunek.
Wzrok Józia płonął. Wpatrzony we mnie przez długą chwilę, mienił się błyskawicami gniewu. Myśli jakieś okropne w nim czytałam.
Sam je odsłonił wreszcie.
— Matko! — zapytał głosem przyciszonym i jak stal chłodnym, — wszak znasz Leona Poziemskiego?
— Znam go od lat dziecięcych, Józiu.
— Wiesz, że cię kochał?
— Wiem.
— A ty? — krzyknął niemal i za ręce mnie pochwycił. — Ty, nigdy, matko?...
— Ja kochałam twego ojca.
Do kolan rzucił mi się z płaczem.
— Daruj, mamo, daruj!...
Jakże upadł!... Widzi tylko błoto.


∗                    ∗

List z obwódką żałobną oczyścił atmosferę domu naszego w jednej chwili.
Wypędził fałszywych przyjaciół, rozjaśnił twarze, zdziałał cuda.
Lakoniczny był, a bogaty treścią:
„Panie Józefie. Od roku jestem wolna i kocham pana do śmierci.

Zosia.“

Mam teraz dwoje dzieci tak szczęśliwych, że patrząc na nie, trudno mi będzie rozstać się z życiem. Samolubami porobią się w końcu, bo oprócz siebie, nie widzą nic na świecie całym. Drogie moje samoluby!....