Wyjechali na kilka miesięcy i powrócili później, jak słoneczny promień, od którego jasność bije. Zosia jest wesoła, dobra, piękna, Józio trochę się odmienił. Spoważniał w szczęściu, a gdy zacznie snuć plany, zdaje mi się, że to moje sny złote zmartwychwstają, że nie on, lecz ja marzę głośno. W takich samych nawet zdaniach, w obrazach podobnych i słowach. Widzę znów młodość własną — czuję się nieśmiertelna.
Wreszcie dnia pewnego, po kilku przebytych w trwodze, Józio złożył mi na kolanach węzełek z puchu, kryjący stworzenie malutkie o piąstkach zaciśniętych. Złożył je i klęknął u kolan moich, sam, jak dziecię: łkał spazmatycznie, powtarzając:
— Mamo droga, mamo!
Serce jego, ostygłe trochę dla mnie wobec miłości dla kobiety, do której długo tęsknił i którą wreszcie posiadł, płonęło teraz czułością bezmierną.
— O matko! — wołał, — ile wycierpiałaś! Dźwigałaś ciężki mozół życia z uśmiechem na twarzy, a gdy już mogłaś ulżyć sobie, tom ja ciężaru dokładał!... O Boże, czem jest matka, dziś dopiero widzę: Życie za życie daje, a potem je niesie na ofiarę co dnia!... Tyś nie kolebką, mamo! ty jesteś świątynią!...
Za łzy, za przebyte bóle, syn płacił mi słowami najczulszemi. Nie słowami tylko, lecz dobrocią; dobrocią też serdeczną płaci mi je Zosia.
Na dwóch ramionkach drobnych, na dwóch piąsteczkach małych, niby na ołtarzu, stanęłam dostojna...