Strona:Karolina Szaniawska - Matka.djvu/2

Ta strona została uwierzytelniona.

Niech się śmieją ze mnie matki, co przy kolebkach synów swych stoją pokorne, zrezygnowane na wszystko: „co Bóg da,“ niczego nie żądając i nie pragnąc. One są rozsądniejsze, a nawet szczęśliwsze, bo nie spotka ich przykry zawód — cóżem jednak winna, że taką być nie mogłam!
Nie mogłam, oczywiście.
Dziecię stanowi dla matki skarb bezmierny, a cóż dopiero, gdy ono jest jedyne i gdy ten, co mu ojcem był, poszedł w drogę, z której się nie wraca; wówczas to już całe ukochanie, jakie serce objąć może.
Ludzie mówili, żem ja biedna, bo zostałam samotna z małem dzieckiem. Samotna — ja? przy synu moim? towarzysz taki i samotność!...
Litowali się, że ciężar dźwigam — on ciężarem?... Józio!... To był drogowskaz mój i siła — to był mój dobrodziej.
Gdy mi zabrakło ramienia męża, jego dobrego słowa i uśmiechu, gdziebym ja była poszła sama jedna — dokąd? w którą stronę?... Z Józiem u boku sieroctwa nie uczułam, celu szukać nie było mi trzeba; droga wytknięta szła prosto przede mną, cel u jej kresu mienił się brylantami marzeń.
Podążyłam tą drogą na pozór obciążona a lekka, z sercem pełnem otuchy, z wiarą w przyszłość. Nie widziałam ani wybojów, ani cierni; nie czułam, że przedzieram się przez gąszcza, że dłonie mi się krwawią i stopy, że krokiem bardzo wolnym idę naprzód, gdy inni mnie mijają — ten i ów potrąci. Tyle sił duchowych miałam w sobie, że nie czułam chłodu poranka, żaru południa, ani lękałam się ciemności nocnej. Od chłodu, żaru, lęku ochroną był mi Józio i moje sny złote.
Roiłam, że dopóki wzroku mego mgła śmierci nie zasłoni, zawsze nim w oczach syna,