Strona:Karolina Szaniawska - Matka.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

powątpiewanie młodzieniaszka, a czasem bunt szorstki przeciw wierzeniom moim.
Świat zabierał mi dziecię, z brutalstwem siły żywiołowej gwałtownie wydzierał mi Józia. Dawał mu naukę, zbroił do walki o byt, więc niby uposażał, lecz pozbawiał zarazem skarbów wiary naiwnej, prostej wiary, co droższa nad naukę, silniejsza, wszechpotężna.
Józio stał się szyderczy i nieufny; wielbił siłę, uczucie zwał słabością. Na wyżyny piął się mozolnie, aby coś posiąść, co nie było ani szczęściem, ani sławą, ani nawet władzą, a zwało się — użyciem. Dążenia obce stanęły między nami i rozdzieliły nas. Szliśmy obok siebie, lecz nie razem, nie jak dotąd — ręka w rękę.
Patrzałam w oczy mego syna, ale w tych oczach nie umiałam teraz czytać; płonął w nich ogień, ale nie ten, co ogrzewa i podtrzymuje życie, lecz jak łuna pożaru straszny. Słuchałam, gdy mówił, nie dużo jednak pojąć mogłam; w wyrazie każdym drgał sceptycyzm i szyderstwo — dźwięki dla mnie puste.
Wreszcie spojrzenie Józia utraciło zupełnie drogą mi przejrzystość; mąciły je jakieś błędne fale, czasem chwilowo, a czasem na czas dłuższy.
Chłopiec zamyślał się i bladł, unikając mego wzroku, jak winowajca, któremu wzrok sędziego cięży. Pytania sprawiły mu przykrość — uciekał zaraz, a powróciwszy, milczał. Że pracował bardzo i uczył się nad miarę, policzyłam tę wrażliwość na karb znużenia umysłu. Siłą woli stłumiłam niepokój, gnębiący mnie przewidywaniem Bóg wie jakich nieszczęść i katastrof.


∗                    ∗

Nagle chłopiec mój zakwitł — dwudziestą pierwszą wiosną życia zajaśniał, niby Maj.