zaprzestał. Po chwili jednak mówić zaczął, objaśniać mnie, dowodzić, że skarby są przecież nie na to, byśmy je rozrzucali, czas bowiem ich pożytku wcześniej czy później przyjdzie kiedyś.
Umilkłam — wstyd mi było. Jakież mam prawo stawiać zarzut samolubstwa ludziom, którzy dali dziecku memu tyle chwil dobrych, odrodzili mi je niemal — natchnęli wiarą w życie, wesołością i energią!... Józio słusznie mówi: oni tych skarbów nie marnują, lecz zamiast marnotrawić, chronią.
∗
∗ ∗ |
Z opowieści Józia wyłoniła się postać cudnemi urokami zdobna, jedyna córka rodziny Krzemińskich — Zosia. Cała w promieniach zeszła do mnie, cała w blaskach, owiana aureolą zachwytów młodej duszy syna mego.
Opiekunka starców i chorych we wsi, założycielka ochrony dla dzieci, gdzieindziej bez dozoru zostawianych, Zosia miała głos słodki i „oczy, w których serce można zgubić.“
Zamiast ręce łamać nad słowem tak namiętnem, spojrzałam uważnie w oczy Józia i — nie wątpiłam już... On serce zgubił — lecz Zosia zgubiła też swoje w słonecznej głębi jego źrenic. Kochał i był kochany.
Ale pierwiosnek kwiatów ginie zazwyczaj od mrozu — chłodny powiew życia zabija tak samo pierwiosnki uczuć. Ledwie niekiedy, raz na lat dziesiątek wyrosnąć pozwoli jednemu i w pełni się rozwinąć.
Chłopiec mój pobladł i posmutniał — a miał od najmłodszego wieku taką zaciętość w bólu, że nigdy się nie skarżył. I teraz milczał. Chwilami się ożywiał, lecz o nauce tylko mówił, o tej sławie, władzy, sile, jakie ja wymarzyłam dlań w godzinach samotności.