Strona:Karolina Szaniawska - Matka.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

Środkami temi miał szczęście swe zdobywać — pozyskać Zosię. Na te podboje wszakże lat mu było trzeba trzech, czterech do pięciu; chętnieby je oddał, gdyby rodzina panienki się zgodziła. O przyzwoleniu tem niekiedy wątpił, chwilami znowu liczył na nie, otuchy pełen.
— Tacy ludzie zacni! ludzie wielkiego ducha!
Brat Zosi unikał wprawdzie rozmowy o siostrze; nie lubił poruszać kwestyi, której rozstrzygnięcie od ojca zależało — zrobił się nawet chłodniejszy, rzadko odwiedzał Józia, albo wpadał na chwilę. On byłby pewno inny, gdyby otwarcie powiedzieć mu można, co Zosia szepnęła Józiowi:
— Przeciwko woli ojca postawię moją miłość i będę czekała. Mama wie o wszystkiem.
Józio panu Andrzejowi słów tych nie powtórzył, więc też przyjaźń się rozluźniła, coraz widoczniejsze powstawały w nich wyłomy — widoczne jednak tylko dla mnie z początku.
Rok minął, drugiego dobiegła połowa, gdy myśli Józia jasne dotąd, zbladły. Pracował bez zapału, poddał się zwątpieniu i smutkowi, opuściła go wiara w przyszłość. Rozmowy nasze były krótkie, krążące około przedmiotów obojętnych, urywane czasem w połowie zdania, nienaturalne, jak gdyby obmyślane naprzód z wysiłkiem.
Raz, wieczorem, Józio wpadł do swego pokoiku — późno już, bo zdążyłam się przespać, i jęk mnie obudził. Usłyszałam jeden wyraz, wciąż powtarzany z akcentem rozpaczy:
— Zosia! Zosia!
Serce mi zamarło. Po ciemku, by nie zdradzić, że coś wiem, że słyszę, z łóżka się ze-