Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

wać, a oszczędność znaną nam jest tylko ze słyszenia.
— Cóż zrobimy, mamo?
— Musimy potrosze oswajać się z przyszłemu warunkami bytu.
— Oh! to niemożliwe! to straszne!
— Kto wie jak dalece.... Sprobujmy, gdy trafia się okazya.
— Okazya?
— Tak. Ponieważ dla dopilnowania procesu trzeba osiąść na jakiś czas w Warszawie, zamieszkamy tam w warunkach dotąd nam obcych, jak osoby niezamożne i zmuszone liczyć się z każdym groszem.
— Oh, mamo! nigdy! nigdy! Ja umrę — ja tego nie przeżyję. To dla mnie śmierć!
— Lamentem i krzykami nic nie poradzim, moje dziecko.
— Ach, nieszczęście, okropne nieszczęście, powtarzała Nacia. Stracić majątek, Boże, Boże! lepiej umrzeć natychmiast.
Krzyczała długo, nie chcąc słuchać łagodnych perswazyj matki, później zaniknęła się w swoim pokoju i nie wyszła wcale na obiad.
— Umrę! umrę z żalu! wołała.