Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/102

Ta strona została skorygowana.

Wyjść na ulicę! Wyszłaby chętnie — nie dlatego, by ogłosić światu swoje zwycięstwo, lecz by się nabiegać, odetchnąć pełnemi piersiami, słowem, użyć ruchu, do jakiego jest przyzwyczajona. Wie jednak, że to niemożliwe. Listopadowy kapuśniaczek uderza w okna smutną piosnką jesieni, mrok się ściele, choć jeszcze nie ma piątej — trudno na taką słotę opuścić mieszkanie i błądzić po ulicach. Czemuż zamiast lekcye odrabiać, nie wyszła z ciocią po sprawunki? biegłaby teraz, mało zważając na deszcz i błoto.... na ulicach zapewne latarnie się palą, gdy podwórko, niby głęboka studnia, zapada w ciemności.
Skończywszy z utrapieniem w postaci „czterech działań,“ wesoła, szczęśliwa, dziewczynka zaczyna się kręcić po pokoju. Znalazła nawet piłkę i rzuciła nią parę razy.
— Przeszkadzasz mi, Józiu — woła Nacia. Widzisz, że się uczę.
— Jeśli tak, uciekam. Wyjrzę, czy ciotunia nie idzie.... Pozwolisz?
I nie czekając odpowiedzi, wybiegła z pokoju.
Zostawszy samą, Natalka zbliżyła się do okna, wsparła czoło na wilgotnej szybie i patrzy przed siebie zadumanym wzrokiem. Wie, że na podwórku nie zobaczy nic osobliwszego: kuchnie frontowych lokali i mieszkania w suterynach; to też podniosła oczy w górę, jak gdyby chcąc uchwycić skrawek nieba, lecz opuściła je niebawem ku ziemi.