Odurzona potokiem wyrazów, które niby lawina spadły na nią, Nacia miała już zamiar cofnąć się do kuchni, gdy ruch jakiś niezwykły powstał w sionce. Gromada bab i dzieci, niby z pod ziemi wyrosła na poczekaniu, pchała się zbita massą.
— Ale żyje, chudziątko?... szeptano.
— Co niema żyć....
— Bóg tam wie jeden, czy żyć będzie....
— A sprowadził kto felczera?
— Jest przy niej doktór.
— Nie pchać się, o ludzie! rzekł stróż. Dalej, precz mi z sieni, bo za kark powyrzucam!
Kłótliwa jejmość, czerwona dotąd z alteracyi, wybiegła na podwórze — zaciekawiona trochę, Natalka myślała pójść jej śladem, gdy przerażający, rozpaczliwy krzyk Józi do miejsca ją przykuł.
— Ciocia nie żyje! ciocię niosą!
Nie zdążyła nawet postąpić kroku, bo we drzwiach sieni ujrzała matkę, zawisłą bezwładnie na rękach obcych ludzi. Zemdlona, czy umarła, miała twarz bladą śmiertelnie, oczy zapadnięte, rękę obandażowaną. Za smutnym orszakiem, płacząc i pchając się przez tłum, szła Marcysia, służąca pani Brzozowieckiej.
— Tutaj! zakomenderował stróż w stronę drzwi, przy których, jak w ziemię wrosła, stała Nacia.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/108
Ta strona została skorygowana.