Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/113

Ta strona została skorygowana.

chwili miłością najczulszą, ale matka tego spojrzenia nie widziała.
Leżała cicho na batystowych poduszkach, biała jak one, usta przed kilkoma godzinami tryskające zdrowiem posiniały, rzęsy zakreślały szerokie półkola.
A gdyby tak musiała umierać z braku pomocy! dziedziczka, pani, na której skinienie cała wieś, niby jeden człowiek, gotowa pójść w ogień, nie czuje przy sobie ręki życzliwej, nie widzi nikogo, ktoby jej ulgę przyniósł.
A przecież jest bogata i ma córkę....
— Ma córkę! wybuchnęła Nacia — i może umrzeć z braku dozoru w chorobie.
Uklękła przy łóżku i serdeczną modlitwą błagała Boga o ratunek, o cud. Gdy pani Brzozowiecka poruszyła się znowu, a ból wykrzywił jej rysy, dziewczyna była zdecydowana niewprawną dłonią kompres na głowie odmienić i przebandażować rękę.
Zaledwie wstała z klęczek, drzwi skrzypnęły i w progu sypialni ukazała się Pawłowa.
Natalka padła jej na szyję, płacząc.
— Ach, pani, ratuj! ratuj mamę — bo ja nie umiem.
— Niech panienka się uspokoi — mitygowała dobra kobiecina, zrobię co doktór kazał, dopilnuję sumiennie, a panience radzę iść spać.