To powiedziawszy, zmieniła kompres na głowie, i przewinęła bandaże prędko, z niejaką wprawą.
— Robiłam ci ja to przy moim — rzekła sama do siebie; dawno bo dawno, ale robiłam. Furmankami się trudnił, paniuńciu — dodała, spostrzegłszy, że zajmuje Natalkę — i konie go poniosły, potłukły, nie było co zbierać. Ale Bóg dał szczęśliwie!...
— Wyzdrowiał! — szepnęła z trwogą Natalka.
— Dziad jak rydz, młodego by przeskoczył.
— Co za szczęście! wyrwało się jej z głębi piersi.
Stary Paweł, niegdyś furman, a obecnie „dzierżawca przekąsek,“ obchodził ją w tej chwili jak blizki krewny — przez jedną sekundę drżała o jego życie, a uspokoiła się dopiero, słysząc, że wyzdrowiał.
Jakaś otucha i w nią wstępować zaczęła: nerwy odzyskiwały zwolna równowagę, znikało przerażenie, odbierające przytomność i zdolność do działania. Mimo próśb Pawłowej, nie poszła jednak spać.
— Moje miejsce przy mamie — rzekła z przekonaniem. Ją mam ją tylko jedną, i jestem u niej jedna.
— A mała panienka?
— To córeczka stryja.
— Takie biedactwo przywiązałe — chwaliła baba — że i rodzone dzieci mogłaby zawstydzić.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/114
Ta strona została skorygowana.