Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

Długa noc jesienna wlokła się powoli — staroświecki zegar wydzwaniał godziny i kwadranse, profil Pawłowej, zarysowany na ścianie potwornemi liniami, chwiał się i kiwał, to znowu ginął, przebiegłszy sufit, gdy jego właścicielka wstała opatrzyć panią Brzozowiecką. Przez tę ponurą noc czuwania Natalka rozmyślała dużo, wreszcie pochyliła głowę pełną trosk nieznanych do tej pory i, wszelkiemi siłami, broniąc się przed znużeniem, zasnęła.
Sąsiadka z suteryn przeniosła ją na sofę, wprost łóżka pani Brzozowieckiej.
— Niech śpi, chudziątko — szepnęła z tkliwością osoby dobrej, choć prostej i szorstkiej napozór.
Przykrywszy Nacię, usiadła w fotelu obok łóżka i siedziała tak dalej, pół drzemiąc, pół czuwając.
Biały dzień zaglądał do pokoju, gdy Natalka otworzyła oczy. Co za niespodziewana radość!... Z uśmiechem na ustach, mama, blada bardzo, lecz przytomna zupełnie, rozmawia ze swoją dozorczynią, a potem w stronę córki zwraca spojrzenie drgające łzami:
— Nie śpisz, Naciu? — Ach Boże, co ja wam zmartwienia narobiłam!
Dziewczyna sili się, aby nie wybuchnąć łkaniem. Wielkie bezmierne szczęście rozsadza jej piersi, wzruszenie ściska gardło, serce kołacze, jak gdyby chciało wyskoczyć.
— O, mamo! — woła, chwytając z trudnością oddech — mamo droga, ile wycierpiałam!