towibyśmy zmiażdżyć i w proch zetrzeć wszystko, co naszym planom się sprzeciwia.
— Pamiętając zawsze o drugich — uczyła ją mama — chociażbyś w danej chwili dopomódz nie mogła, przynajmniej krzywdy nie zrobisz, tymczasem dbając wyłącznie o siebie, staniesz się bezwzględną, okrutną. Nie sądziła Nacia, aby ostatnie określenie miało kiedykolwiek jej samej dotyczyć, a jednak dziś — zasługuje na najgorszą nazwę. Niegodziwa jest i wyrodna.
Ponure rozmyślania przerwała pani Łubowiczowa, matka panny Julii. Przechodząc, wstąpiła na chwilę, o wypadku bowiem, jaki spotkał dziedziczkę Zaborów, nie wiedziała zupełnie. Zmartwiła się biedaczka i obiecała codzień po południu doglądać chorej przez parę godzin.
— Bądź dobrej myśli, duszko — rzekła na pożegnanie. Trzeba tylko spokoju, możesz mi wierzyć. Irytacya w takich razach jest zgubną, ale przecież nic podobnego naszej drogiej chorej nie grozi.
Późnym wieczorem do przedpokoju wsunęła się Pawłowa.
— Proszę panienki — rzekła, witając Natalkę — już w domu racuszków smażyć nie będziemy, posłałam córkę do siostry na Leszno. Może tam państwu naprawdę przykry swąd i dym — człowiek prosty delikatności takiej nie rozumie, ale chciałabym, żeby chora pani miała wygodę.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/121
Ta strona została skorygowana.