w stronę kuchni. Zdumiona tak osobliwą wizytą, Nacia wybuchnęła śmiechem. Dzieciak się zląkł, przysiadł i spojrzał w górę; twarzyczka o prześlicznych rysach, tylko blada i mizerna, wykrzywiła się do płaczu, duże ciemne oczy spoglądały przerażone. Jeszcze chwila, a rozpłacze się na całe gardło.
Dziewczynka pochyliła się nad małym gościem i pogłaskała jasnowłosą główkę.
Komiczny grymas zniknął, buzia się wygładziła.
— Michaś panna! — zawołał malec, odchylalając w uśmiechu równe białe ząbki — panna! powtórzył z niejaką dumą.
Roześmieli się oboje — dziecko aż klasnęło w rączki.
Drzwi od kuchni skrzypnęły — wyjrzała przez nie głowa lokatorki z suteryn.
— Babcia! babcia! wrzasnął chłopak i posunął się na czworakach do starej.
— Jakie to śmieszne! ach, jakie śmieszne! wołała Natalka. O, mamo, „Michaś — panna“ taki zabawny.
Gdy Pawłowa z wnukiem na ręku stanęła przy łóżku pani Brzozowieckiej, malec dziwny jakiś w całej swojej figurze, wywołał nowy wybuch śmiechu.
Chora głaskała dziecko.
— To wasz wnuczek? — rzekła do Pawłowej.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/126
Ta strona została skorygowana.