Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

Chłopiec śmiał się do kanarka, zdumionemi oczyma gonił za ptaszkiem, gdy babka wywodziła żale. Wesoły był i rozkoszny.
Gdy, ucałowawszy rękę pani Brzozowieckiej, Pawłowa opuściła pokój, Natalka miała oczy pełne łez.
— Musi umrzeć? — szepnęła do matki.
— Żyć będzie, ale trzeba starannej kuracyi, by mógł chodzić.
— Jaka szkoda! ach, jaka szkoda, mamo!
Gdy Józia wróciła z pensyi, Nacia pobiegła zaraz do niej i opowiedziała o Michasiu. Wzdychały obie nad wnuczkiem Pawłowej, a po obiedzie córka pana Marcina ukradkiem do suteryn się wymknęła. Michasia jednak w mieszkaniu nie było.
— Nie mogłaś zapytać, kiedy przyjdą? — strofowała ją Natalka.
— Mogę jeszcze raz się dowiedzieć.
Po paru godzinach znowu to samo pytanie:
— Byłaś u Michasia — i cóż?
— Wróci jutro, bo matka jego ma robotę u jakiejś ciotki na Lesznie.
— O mój Boże, dopiero jutro!
Dziwne myśli trapiły Natalkę przez cały wieczór. Próbowała je odpędzić i udaną wesołością zagłuszyć smutek, dręczący ją bez powodu. Bo i czegoż się martwi, gdy mama prawie zdrowa? Chyba ten proces.... tak, proces.... Nie — mogłaby przysiądz, że od pewnego czasu