ta. Twarzyczka jego zdradzała przerażenie — wreszcie głośno się rozpłakał.
Nacia łkała również.
Zdziwiło to Michasia. Podniósł na nią duże ciemne oczy, uspokoił się odrazu i szczuplutką rączyną po twarzy ją pogłaskał.
— Nie płacz, — rzekł, uśmiechając się przez łzy — cicho, tyś panna.
Rozżalenie Natalki nie dało się tak łatwo uspokoić.
— Biedny, biedny aniołek! powtarzała z westchnieniem.
Wizyty Michasia powtarzały się codziennie. Spożywał dobry, posilny obiad, wypijał parę szklanek mleka, gawędził po swojemu z Nacią, wreszcie zasypiał w dużym zielonym fotelu. Jednego poranku rzekła pani Brzozowiecka do córki.
— Czy wiesz, że rozpoczęłyśmy już kuracyę twego protegowanego?
— Kuracyę Michasia? — powtórzyła zdziwiona. Ależ mateczko....
— Źródłem choroby, jakiej on podlega, jest złe pożywienie, oraz w lokalu wilgotnym brak powietrza, światła i słońca. Trzymając go tutaj i żywiąc odpowiedniemi pokarmami, przynosimy mu ulgę. Chwilowo — dobra i ta odmiana, nie wystarczy jednak. Jeżeli się rodzice zgodzą, wyślemy go na wieś, pod opiekę twojej, starej niańki. Tam wyzdrowieje.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/131
Ta strona została skorygowana.