Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/16

Ta strona została skorygowana.

Nacia w modrych falach się pluszcze i żywiczny zapach w siebie wciąga, nie zastanawiając się nawet, że to wszystko jest wielką rozkoszą i cudownym darem Stwórcy.
Czy wogóle nie potrafi ona myśleć? Bynajmniej! tylko hojność darów, jakiemi ją Bóg obsypał, szczęście, w jakiem wzrosła, zepsuło ją trochę. Chciałaby może jeszcze gwiazdki z nieba, to co posiada wydaje jej się za mało warte.
Z cudów poranku najczęściej nie korzysta — lubi długo sypiać, dziś zerwała się wyjątkowo, ponieważ zastąpi mamę w gospodarstwie.
Dopilnuje wszystkiego, w każdy kąt zajrzy, musi być tu i tam jednocześnie. Brak wprawy! bagatela! nie święci garnki lepią, a wreszcie trzeba przecież kiedyś zacząć. Piętnasty rok! to już panna — wszyscy słuchać jej muszą — wykrzyczy też sługi przy najpierwszej sposobności. Trzeba się odpowiednio ubrać, ale jak? Różowa sukienka będzie może za strojna! Batyścik? właśnie dobrze, bo lekki, jasny, nie znać na nim kurzu. Tak rozmyślając, przygładziła trochę włosy, bo nie ma czasu na rozplatanie warkocza i ubrała się z pośpiechem.
Mając już wyjść przez okno, dla oszczędzenia drogi a zapewne i czasu, wróciła leciutko na palcach.
— Muszę zobaczyć, czy moja Gderalska śpi, rzekła sama do siebie i zbliżywszy się do