Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/17

Ta strona została skorygowana.

sąsiedniego pokoju, zajrzała przez szparę drzwi niedomkniętych. Śpi — to dobrze, ma dosyć czasu się wyspać, zanim ja gruntownie wszystkiego dopilnuję.
W chwilę później wyskoczyła na ogród i obszedłszy gazon, połyskujący brylantami rosy, skierowała się w stronę folwarku. Przy furtce, wiodącej na dziedziniec, powitał ją ukłonem ogrodnik, zajęty przy warzywie, którego pełny wózek, ciągniony przez kuca, wyruszał właśnie na targ.
Ciemną zieleń ogórków urozmaicała różowa marchewka, żółtawe pietruszki i pęki krwistych buraczków; koszyk z cukrowym grochem trząsł się w podskokach, gdy wjechano na kamienie, drugi zaś, przedstawiający poezyę przy tej prozie, pysznił się masą bukietów, z których układania ogrodnik słynął w miasteczku.
Kucyk do biegu naganiać się nie dawał, lecz przyspieszał kroku. Niedługo też zniknął wraz z wózkiem na skręcie drogi, tylko tuman kurzu unosił się jeszcze przez chwilę.
Droga ta znośna, chociaż piaszczysta, wiodła w stronę lasu. Ujęta dwoma szeregami drzew, sadzonych przez dziadka Naci, zamiłowanego w ogrodnictwie, była podczas upału prawdziwą oazą dla jadących i pieszych, bo niedość, że osłaniał ją cień drzew, mocno już rozgałęzionych, ale i soczystym ich owocem pożywić się mógł każdy, ile zechciał.