Ogrodnik miał o tych drzewach staranie, a lud wiejski otaczał je opieką, niby wspólną własność. Zdawien dawna wszyscy przywykli ich pilnować, nie było wypadku, by kto postrącał niedojrzały owoc, lub nadłamał gałęzie. Najlichsza dziczka ma mniej zabezpieczoną całość swoich cierpkich płodów, niż te drzewa, sadzone przez nieboszczyka pana na publicznej drodze.
Szanowano je niby drogą pamiątkę, których po starym „jegomości“ pełno było przecież wszędzie: w kościele, w ogrodzeniu cmentarza, budynku szkolnym i różnych ulepszeniach.
Rwąca się do zwiedzenia obór, chlewów i kurników, Nacia jak gdyby zapomniała zupełnie o celu wycieczki.
Wzrok jej szedł za śladem kół wózka, zamiast w stronę folwarku. Machinalnie, czy też powziąwszy odrazu jaki zamiar, zwróciła się na drogę, wiodącą do miasteczka. Wózek już zniknął za najbliższem wzgórzem, tylko biedka żydowska toczyła się leniwie, napchana po sam wierzch różnemi towarami, w których gęś najgłośniejszą, chociaż może niegłówną grała rolę. Żydek drzemał, a koń, rad z cieniu, gdyż mimo wczesnej pory, upał już dokuczać zaczął, wlókł się noga za nogą.
Świergot wróbli aż głuszył. Raczyły się wiśniami hałaśliwie, niby wielomówne kumoszki, ciesząc się, czy może sprzeczkę wiodąc między sobą.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/18
Ta strona została skorygowana.