ce; zgrabne stworzonko uciekło jeszcze wyżej, aż pod sam wierzchołek i po gałęziach przemknęło na najbliższe drzewo, ztamtąd dalej i dalej, aż zmęczona dziewczynka dała pokój gonitwie.
Pot kroplami zalewał jej czoło, upał nie łagodzony teraz najlżejszem tchnieniem wiatru, piekł bez litości. Jakiś niewidzialny ciężar siadał na piersiach i tłumił oddech — aż huczało w głowie.
— Czas by do domu — pomyślała Nacia. Była też nie tylko zmęczoną, ale głodną. Bieganie po lesie obudziło szalony apetyt.
— Odpocznę cokolwiek — rzekła w duchu, siadając pod drzewem.
Ułożywszy się wygodnie, przymrużyła oczy od wielkiego blasku, który płynął z nieba na ziemię, złocąc mchy, paprocie i najmarniejsze badyle.
— Jak tu dobrze — zawołała, kładąc rękę pod głowę, i uśmiech opromienił jej rysy. Zamiast piec się na słońcu, odpocznę chociaż z godzinę. Gderalska poczeka.
Oczy w jeden punkt zapatrzone stawały się coraz mniejsze, ręka opadła bezwładnie. Cały szereg miłych obrazów układał się w jakąś olbrzymią panoramę.
Rozumiała jeszcze, że to wszystko jest złudzeniem, radaby jednak w tej krainie czarów pozostać jak najdłużej. Mama nie chiała jej zabrać, a ona widzi Warszawę i teatr — prześliczne
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/20
Ta strona została skorygowana.