biło się jeszcze ciemniejsze; wiatr wstrząsał konarami starych dębów i rwał z nich Ustki, jak gdyby w przystępie dzikiego gniewu. Młode drzewka gięły się kornie do ziemi, bijąc pokłony mocarzowi, którego tchnienie w jednej chwili mogło je zdruzgotać.
— Przeczekam burzę przed drzewem, czy też lepiej, co siły popędzę do domu? rozmyślała Nacia, obudzona już kompletnie i zdająca sobie sprawę z położenia.
Zeszłego roku dworski pastuch, schroniwszy się pod drzewo, zginął od pioruna — biedz prędko jest również niebezpiecznie.
Próbowała jednak przyspieszyć kroku, lecz wiatr ją pchnął w stronę przeciwną. Zamiast iść na prawo, ulegając przemocy, zbacza co chwila i pędzi z zamkniętemi oczami, gdyż tumany piasku się zrywają.
Zmęczona forsownym biegiem, Nacia, pomimo strachu, radaby usiąść, bo już jej sił zabrakło — ledwie to pomyślała, jak gdyby się otwarły upusty niebieskie, deszcz lunął strumieniem. Sukienka przemokła i przyległa do ciała — pantofelki stały się ciężkie — wody w nich pełno.
Gdzie się ukryć przed ulewą?
Niby cudowne zjawisko, zamajaczyła w oddali jakaś półrozwalona chatka, ledwie widoczna wśród ulewy. Zbierając siły, Nacia biegnie ku niej i drżącemi ustami szepcze modlitwę. Stanęła nareszcie u progu, ciężka od wody.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/22
Ta strona została skorygowana.